Wiek : 34
Znak zodiaku : bliznieta
Ksywa : zombi, krzyzak, rekin, indywidualista, lysy
Miejsce urodzenia : warszawa
Ulubiona przyprawa : czosnek, bazylia, oregano, pieprz
Ulubione zwierzaki : basety, snurkowce
Trzy slowa o sobie : szczuply, szarooki blondyn
Absolutny szczyt : brak nadziei
Ulubiona muzyka : enya, eurythmics, roxette, turnau
Najniezwyklejszy fiol : slowniki roznych jezykow
Niedoscigniony wzor : tom of finland
Ulubieni piosenkarze : matt pokora, cher...
Najgorszy dzien : 16 lutego 2002
Ulubieni aktorzy : jack nickolson & irena kwiatkowska
Najlepszy skecz : sek / dudek
Osobowosc : excentryczny kolekcjoner oryginalnych filmow dvd
Pasta do zębów : colgate
Najstraszniejszy obraz : ostatni brzeg / australia 2000
Niespelnione pragnienie : tratwa meduzy
Ulubione potrawy : lasagnia, spaghetti, pieczarki
Najblizsza osoba : matka
Ulubiona zabawka z dziecinstwa : kalejdoskop
Plany na przyszlosc : doktorat
Ulubiony lód : na patyku, z migdalami
Najbardziej mnie wkurza : bledy jezykowe, ignorancja
Najwieksza zyciowa wartosc : ............
Ulubiony napój : sok z naturalnych pomaranczy, pomidorów; mirinda
Nike czy Adidas czy Reebok : glany
Ulubiony zapach : fahrenheit, blue jeans versace
Preferowany gatunek filmowy : horror psychologiczny
Ulubione przedmioty : jojo, kostka, kubek
Najgorszy przedmiot : matematyka, chemia
Ulubiony alkohol : piwo
Najprzyjemniejsze : porzadnie sie wyspac, podrapac sie kiedy swedzi
Zrodlo przyjemnosci : beksinski, horowitz, tolkien, internet
Ulubiony sport : paralotniarstwo
Najbardziej zakręcona myśl : samookaleczenie
Ulubiona gra : monopol
Ulubione czasopismo : focus
Atoportret : nietolerujacy krytyki- liberalny esteta
Ulubiona ksiazka : "z powrotem" zbigniew batko
Zyciowe motto : wyzszosc formy nad trescia, potrzeba matką wynalazku
Ulubione piosenki, dźwięki : never ending story- limahl; cisza
Pierwsza myśl o poranku : jaka dzisiaj jest pogoda
Przyjaciele : juz nie mam przyjaciol
Najwieksza tragedia : psoriasis vulgaris & arthropathica
Czekolada czy wanilia : rafaello, lindt
Zrodla natchnienia : sętowski, siudmak, zaniewski
Akcent : supermag, geomag
Zainteresowania : fotografia, PR, media, reklama
Wymarzony samochód : new beatle
Aspiracje zawodowe : wolny tworczy zawod; polityk
Ulubione filmy : les triplettes de Belleville, fanatyk, lost
Hobby : fotografia, kinematografia
Szczęśliwa liczba : 13
słów kilka o pewnym instytucie w służbie zdrowiu. Do instytutu reumatologii w warszawie trafiłem siedem lat temu, w kiepskiej formie. Fakt faktem zostałem na oddział przyjęty praktycznie z ulicy, najwyraźniej lekarz, który mnie oglądał uznał, że sytuacja wymaga męskich decyzji, a może to zwyczajnie mój urok osobisty. Tak czy inaczej byłem u nich hospitalizowany i leczony dwa razy (czasem jedno nie równa się drugiemu, stąd takie rozróżnienie). Tam też zaproponowano mi uczestnictwo w eksperymentalnej terapii próby ślepej podwójnie (podawany lek może być lekiem albo placebo, ani pacjent, ani lekarz nie wiedzą, co delikwent dostaje w zastrzyku). Iniekcje podawałem sobie sam, raz w miesiącu, bez widocznych skutków. Pół roku później, podczas planowej wizyty poinformowałem lekarza, że rezygnuję, ze względu na zerowe efekty. Pani doktor odwróciła się na pięcie, wróciła z innym opakowaniem i zwyczajnie podała zastrzyk- następnego dnia obudziłem się bez bólu… (minęło kilka lat) …Jest maj 2011 roku, właśnie skończyły się zastrzyki. Czuję się nieźle. Istnieje niewielka szansa, że lek podziała na dłuższą metę, wprawdzie ja w to nie wierzę ale czasami organizm potrafi zaskakiwać. Pani doktor na dowidzenia życzy mi zdrowia. Na początku lipca wyjechałem na kilka dni do Niemiec. Po powrocie zacząłem łykać tabletki przeciwbólowe, okazało się to niezbędne. Potem na przełomie lipca i sierpnia była sesja wspomniana dwa posty temu, dałem radę mimo pośladków wypiętych do premiera ;) 16.08.2011 wysiadła mi prawa dłoń- kciuk boleśnie puchł od kilku dni, teraz zaatakowało nadgarstek. Nie mogę utrzymać aparatu w dłoni. Nadal łykam środki, mniej więcej pomagają, przynajmniej na ból. 31.08.2011 bolesne do tej pory kolano spuchło ograniczając bardzo poważnie moją ruchomość. Niestety wiem, że jeżeli zaczynają się przykurcze to dany staw nigdy nie wraca do normy. Uświadamiam sobie, że najprawdopodobniej do końca życia będę kulawy, o wykonywaniu pracy fotoreportera nie wspominając- tam trzeba czasem ukucnąć albo uklęknąć. Następują dwa dni poważnego kryzysu przepełnione łzami i myślami o samobójstwie (post poniżej). Jest przy mnie przyjaciel z Danii, trzyma za ręce, wspiera, pociesza. Zmusza mnie do wzięcia się w garść i wizytę u lekarza. W piątek 2.09.2011 wychodzę z domu w poszukiwaniu rozwiązania. Idę do instytutu reumatologii, w końcu od 7 lat jestem ich pacjentem. Moja lekarz prowadząca wprawdzie bywa opryskliwa i niesympatyczna ale mam nadzieję, że jakoś mi pomoże. Dzwoniłem do niej dwa miesiące wcześniej przynajmniej licząc na jeszcze jeden zastrzyk, mając nadzieję, że coś doradzi bo już wtedy czułem, że zaczynają się problemy. Nic nie pomogła, swoim zwyczajem dała do zrozumienia, że trochę przeszkadzam. I teraz, w piątek, nie widząc innych szans postanowiłem tam iść w poszukiwaniu pomocy. Wierzę w przysięgę Hipokratesa. Moja lekarka jest na urlopie. Idę do doktor Przygodzkiej, która jest prawą ręką mojego lekarza, znam ją od lat i zawsze wydawało mi się że jest kompetentna. I tutaj „zdziwko hapło”: zamiast oczekiwanej reakcji, zwłaszcza w kontekście dwóch ostatnich dni, dowiaduję się, że jestem niepoważny, bezczelny, i stawiam ich (lekarzy) w niezręcznej sytuacji prosząc o pomoc. Co z tego że prowadzą mnie od siedmiu lat, nie jestem na oddziale, nie jestem ich pacjentem. Obca mi z twarzy i nazwiska lekarka z tego samego pokoju, poirytowanym głosem informuje, że „my, którzy przychodzimy z ulicy” wyobrażamy sobie, że „oni” są tu tylko po to, żeby nam pomagać. I dlaczego ja nie umówiłem się na izbie przyjęć do lekarza, w końcu powinienem o tym wiedzieć, tyle lat już choruję… Nikt jednak nie był łaskaw mnie o tym poinformować, zresztą ja przyszedłem po pomoc a nie pouczanie i półtora miesiąca czekania na wizytę z człowiekiem, który nie zna ani mnie ani historii mojej choroby. Konkluzja jest taka, że pokazano mi drzwi bez udzielenia pomocy, za to z pretensjami „jak ja mogłem przyjść do nich w piątek przed 13, kiedy oni już prawie zaczęli weekend”. Zastanawiam się w tym miejscu, jak ja śmiałem zachorować. Wróciłem do domu łykać moje środki przeciwbólowe. Tego dnia, nawet gdybym chciał to już ani skierowania od lekarza pierwszego kontaktu, ani tym bardziej pomocy od, jak mi się wydawało „moich”, w cudzysłowie, lekarzy- nie uzyskam. Najwcześniej w poniedziałek i to też marne szanse. Przyszła sobota, jest godzina 21.30. Właśnie zeszło działanie tabletki, którą wziąłem rano. Telepie mną, nie mogę się ruszać z powodu bólu. Tknięty przeczuciem chwytam termometr, mam 39. I teraz nie wiem- czy to z powodu stanu zapalnego stawów, złapałem jakąś inną infekcję, czy zwykłe osłabienie. W końcu środki przeciwbólowe/przeciwzapalne zamydlają obraz nawet zaostrzonych objawów choroby (jakakolwiek by ona nie była). Zbić kolejny raz stan zapalny farmakologicznie, jechać na ostry dyżur i przygotować się na 3-7 godzin czekania w kolejce do lekarza, który pada na twarz i zupełnie nie zna się na mojej przypadłości, czy może poczekać aż poczuję się gorzej i wezwać karetkę? To trzecie wyjście najlepsze, przynajmniej do szpitala przyjmą od ręki, ale zawsze mogą się czepnąć, że wezwałem niepotrzebnie, że to tylko, na przykład osłabienie, a za nieuzasadniony telefon zostanę pociągnięty do odpowiedzialności. Chyba jednak zwyczajnie poczekam w mojej samotni aż przekręcę się jak nieumiejętnie potraktowana dewizka na łańcuszku i ktoś mnie wymieni na lepszy model...
— 4.09.2011, 00:08:05
Od kilku dni rozsypuję się jak puzzle wysypane z pudełka. Nie mam już siły składać w całość mojego nieudanego życia. Znowu poranek zgniatał imadłem moje ciało, znowu, żeby dojść do łazienki musiałem walczyć z każdą cząstką siebie. Bolesne do tej pory kolano zaczęło dodatkowo puchnąć ograniczając moją ruchomość do 30 procent tego co było jeszcze tydzień temu. Nie mam już siły. Jeżeli szybko nie nastąpi jakiś cud i nie przestanę odczuwać bólu każdego kroku, każdego uniesienia szklanki do ust, każdego snu w którym przez nieuwagę zegnę palce prawej dłoni powodując potworny ból, nie mam po co żyć. Jeżeli choroba będzie się pogłębiać, a będzie, nie dam rady podjąć wyczekiwanej pracy od października jako fotograf PAN- nie chcę tak dalej żyć... Zastanawiam się kto przyjdzie na pogrzeb. Trochę rodziny, kilkoro przyjaciół, może nawet trafi się wieniec z jakiejś instytucji. Pewnie zapamiętają mnie jako pogodnego, trochę szalonego chłopaka ostrzyżonego na zero, który od lat zamęczał wszystkich swoją fotograficzną pasją; czasem nerwowego, czasem melancholijnego autostopowicza, który zrezygnował z komunikacji miejskiej na rzecz poznawania ludzi; kreatywnego samotnika, który nie mógł znaleźć drugiej połówki i upijał się do monitora własnego komputera; wiecznego bałaganiarza który przywiązywał się do rzeczy, ludzi i miejsc. Jest we mnie tyle samo zła co dobra, staram się żyć zgodnie z własnym sumieniem, nie krzywdzę innych… teraz jest dobry moment- domownicy wyjechali na wakacje, zostałem sam z szufladą pełną leków. Zapomniałem dodać- jestem hipochondrykiem, od lat leczę się na różne przypadłości, częściowo wyimaginowane, czasami wyolbrzymione, przeważnie jednak możliwe do naprawienia tabletką. Więc tabletek mam pod dostatkiem. Jakiś czas temu trafiłem nawet do specjalisty od zaburzeń snu, który powziął sobie za cel naprawienie mnie środkami antydepresyjnymi. Kupiłem, nie wziąłem... Inne sposoby są barbarzyńskie, związane z dyndaniem pod sufitem, wykrwawianiem się na posadzce albo czymś jeszcze mniej przyjemnym. A tak po prostu zasnę…
— 1.09.2011, 20:44:33
"przeskoczyć samego siebie"-
od lat jestem chory: chory na wrażliwość emocjonalną, chory na empatię, chory na spostrzegawczość, na myślenie, na mówienie tego co myślę, na artystyczny nieład... i w sumie w tym miejscu mógłbym zakończyć, pozostawiając wielokropek przestrzenią otwartą na wszelkie możliwe aspekty życia. Niestety ostatnio ogarnia mnie również bezsilność. Nie w kontekście egzystencjalnym, ten kontekst schodzi na plan dalszy. Jak się okazuje- NIESTETY :( Wszystkie te urojone przypadłości, wielkopańskie globusy, książęce fanaberie, artystyczne niemoce i hipochondryczne depresje, w leczeniu których lubuje się cała armia dyplomowanych cwaniaków zarabiających na ludzkich słabościach, wszystkie one są niczym wobec bezradności która od pewnego czasu toczy moje ciało: psoriasis arthropathica. Cztery ostatnie lata, będąc królikiem doświadczalnym pewnej zachodniej korporacji, byłem raczony świętym spokojem. I niestety szybko zapomniałem czym jest radość z życia odzyskanego. Przywykłem do wygody, rozwinąłem skrzydła, odzyskałem pewność siebie, zainwestowałem w sprzęt fotograficzny naiwnie wierząc, że świat stoi do mnie otworem. Jakże bolesne okazuje się przebudzenie z tego snu :( Terapia skończyła się zgodnie z planem, w maju 2011. Przez miesiąc odczuwałem jej słabnący efekt, martwiłem się teraźniejszością ale bez przesady. Przyszłość rysowała się w pogodnych odcieniach- od października miałem zacząć nową pracę jako fotograf Polskiej Akademii Nauk, w styczniu zaplanowałem wynajęcie mieszkania, nawet życie osobiste jakoś się klarowało. Lipiec przyniósł wilgotną aurę. Wyjechałem na kilka dni za granicę. Po powrocie zacząłem odczuwać nieodpartą potrzebę używania środków przeciwbólowych. Jakoś to będzie, myślałem- środki pomagają, czuję się po nich znacząco lepiej, czas najwyższy znaleźć sobie problemy urojone z gatunku tych egzystencjalnych. Na przełomie lipca i sierpnia realizowałem zlecenie fotograficzne dla jednej instytucji, intensywnie absorbujące, dość powiedzieć, że po dwóch dniach nogi wrastały mi w tyłek. Było nieźle- wprawdzie zostałem po wszystkim wezwany na dywanik i usłyszałem, że robiąc zdjęcia ludziom na scenie nie wolno wypinać pośladków do premiera mazowieckiego… ale ja przecież nie ukucnę ani nie uklęknę- mimo środków przeciwbólowych nie dla mnie takie pozycje. Przełknęli. Nadal medykamenty dość skutecznie maskowały moje złe samopoczucie. Nadal byłem przy nadziei na właściwy kierunek, nadal było jakieś jutro. Wprawdzie palce odmawiały mi posłuszeństwa, ale pojedynczo, nie razem dlatego mówiłem sobie- jakoś to będzie… I nadszedł dzień dzisiejszy 16.08.2011, wtorek. Wysiadła mi prawa dłoń!... Nie mogę unieść aparatu fotograficznego!!! Nie widzę już jutra, przestaję wierzyć w cokolwiek, zastanawiam się jak powiedzieć mojemu przyszłemu pracodawcy, że to wszystko co się z nim wiązało, z dnia na dzień staje się nieaktualne?! jak przekreślić plany, które z mozołem kształtowałem przez ostatnie miesiące?! Jak pogodzić się z bezsilnością wobec zwykłego życia?! Jak przeskoczyć samego siebie?!
— 16.08.2011, 17:21:48
no i tak: po 7 latach pobytu na plfoto, kilku awanturach z administratorami, włącznie z zablokowaniem mojego konta na 2 tygodnie, 7000 wystawionych ocen, 4000 wystawionych komentarzy, kilku użytkownikach zablokowanych, kilku zaprzyjaźnionych, 50 autorach ulubionych i jednym znienawidzonym oberwało mi się zdjęciem dnia :)
— 12.02.2011, 01:58:11
ktoś mi dzisiaj o 5 rano uświadomił, że emocje w fotografii też są ważne. I w tym miejscu śpieszę donieść, że wbrew obiegowej opinii na mój temat- nie jestem całkiem nieczuły na uczucia, chociaż pod względem fotograficznym istotnie prędzej docenię koncepcję, pomysł, wykonanie... niż ładunek. Wrażliwość, jak wiemy- bywa różna, moja być może bardziej symetryczna niż emocjonalna... ale zawsze jakaś jest ;) Zwykle dystansuję się względem fotografii jednoznacznie nieprzemyślanych albo przemyślanych zbyt bezmyślnie. I podkreślę, jakem tu teraz piszę zdrowy na ciele i umyśle: pstrykom dzieci, piesków, kotków, kwiatków; pstrykom nagim, ubranym, wakacyjnym; protestującym biernie i czynnie przeciwko systemowi- mówię stanowcze NO PASARAN!... i vice versa
— 8.02.2011, 07:06:23
w fotografii najfajniejsze jest to, ze przeplata w sobie plastycznosc z realizmem. Reka wspolgra z okiem ale nic z tego nie wyjdzie jezeli nie znejdziesz natchnienia. A ono przychodzi nagle :)
— 18.11.2008, 22:42:19
...
dziekuje za wszystkie opinie i komentarze, to bardzo mile co czytam. Rysio_h- nie masz racji: ja jestem tylko grafikiem komputerowym, ktory bawi sie fotografia i absolutnie nie ma ambicji byc dla nikogo punktem odniesienia ;) ja sie nawet nie znam na fotografowaniu. To wszystko sa experymenty- czasem bardziej, czasem mniej udane. Wiem rowniez, ze moja stylistyka czesto odbiega od standardow... ale tutaj nie zamierzam sie tlumaczyc :) Puki co jade z obiektywem do serwisu nikona bo mi optyka pada...
— 30.07.2007, 13:55:43
dziekuje za wszystkie opinie i komentarze, to bardzo mile co czytam. Rysio_h- nie masz racji: ja jestem tylko grafikiem komputerowym, ktory bawi sie fotografia i absolutnie nie ma ambicji byc dla nikogo punktem odniesienia ;) ja sie nawet nie znam na fotografowaniu. To wszystko sa experymenty- czasem bardziej, czasem mniej udane. Wiem rowniez, ze moja stylistyka czesto odbiega od standardow... ale tutaj nie zamierzam sie tlumaczyc :) Puki co jade z obiektywem do serwisu nikona bo mi optyka pada...
— 30.07.2007, 13:55:43
...
od dzisiaj moim ulubionym jest zdjecie numer 897042
— 18.10.2006, 15:46:38
...
zastanawiam sie skad tak male zainteresowanie wstawianym zdjeciem: moze chodzi o samo zdjecie, moze o chwile kiedy je wstawiamy, moze o tematyke, a moze wszystko razem. Napisalala mi jedna zyczliwa, ze to zalosne... ze swojej strony dodam rowniez ze niesprawiedliwe, ze jedno zdjecie doczekuje sie 70 wpisow i 30 ocen a inne jednej opinii i braku ocen. Albowiem dzieki negatywnym opiniom rozwijamy horyzonty a dzieki pozytywnym ugruntowujemy pozycje. Tak wiec nie lekajcie sie dodawac wpisow ;)
— 12.08.2006, 02:52:40
zastanawiam sie skad tak male zainteresowanie wstawianym zdjeciem: moze chodzi o samo zdjecie, moze o chwile kiedy je wstawiamy, moze o tematyke, a moze wszystko razem. Napisalala mi jedna zyczliwa, ze to zalosne... ze swojej strony dodam rowniez ze niesprawiedliwe, ze jedno zdjecie doczekuje sie 70 wpisow i 30 ocen a inne jednej opinii i braku ocen. Albowiem dzieki negatywnym opiniom rozwijamy horyzonty a dzieki pozytywnym ugruntowujemy pozycje. Tak wiec nie lekajcie sie dodawac wpisow ;)
słów kilka o pewnym instytucie w służbie zdrowiu. Do instytutu reumatologii w warszawie trafiłem siedem lat temu, w kiepskiej formie. Fakt faktem zostałem na oddział przyjęty praktycznie z ulicy, najwyraźniej lekarz, który mnie oglądał uznał, że sytuacja wymaga męskich decyzji, a może to zwyczajnie mój urok osobisty. Tak czy inaczej byłem u nich hospitalizowany i leczony dwa razy (czasem jedno nie równa się drugiemu, stąd takie rozróżnienie). Tam też zaproponowano mi uczestnictwo w eksperymentalnej terapii próby ślepej podwójnie (podawany lek może być lekiem albo placebo, ani pacjent, ani lekarz nie wiedzą, co delikwent dostaje w zastrzyku). Iniekcje podawałem sobie sam, raz w miesiącu, bez widocznych skutków. Pół roku później, podczas planowej wizyty poinformowałem lekarza, że rezygnuję, ze względu na zerowe efekty. Pani doktor odwróciła się na pięcie, wróciła z innym opakowaniem i zwyczajnie podała zastrzyk- następnego dnia obudziłem się bez bólu… (minęło kilka lat) …Jest maj 2011 roku, właśnie skończyły się zastrzyki. Czuję się nieźle. Istnieje niewielka szansa, że lek podziała na dłuższą metę, wprawdzie ja w to nie wierzę ale czasami organizm potrafi zaskakiwać. Pani doktor na dowidzenia życzy mi zdrowia. Na początku lipca wyjechałem na kilka dni do Niemiec. Po powrocie zacząłem łykać tabletki przeciwbólowe, okazało się to niezbędne. Potem na przełomie lipca i sierpnia była sesja wspomniana dwa posty temu, dałem radę mimo pośladków wypiętych do premiera ;) 16.08.2011 wysiadła mi prawa dłoń- kciuk boleśnie puchł od kilku dni, teraz zaatakowało nadgarstek. Nie mogę utrzymać aparatu w dłoni. Nadal łykam środki, mniej więcej pomagają, przynajmniej na ból. 31.08.2011 bolesne do tej pory kolano spuchło ograniczając bardzo poważnie moją ruchomość. Niestety wiem, że jeżeli zaczynają się przykurcze to dany staw nigdy nie wraca do normy. Uświadamiam sobie, że najprawdopodobniej do końca życia będę kulawy, o wykonywaniu pracy fotoreportera nie wspominając- tam trzeba czasem ukucnąć albo uklęknąć. Następują dwa dni poważnego kryzysu przepełnione łzami i myślami o samobójstwie (post poniżej). Jest przy mnie przyjaciel z Danii, trzyma za ręce, wspiera, pociesza. Zmusza mnie do wzięcia się w garść i wizytę u lekarza. W piątek 2.09.2011 wychodzę z domu w poszukiwaniu rozwiązania. Idę do instytutu reumatologii, w końcu od 7 lat jestem ich pacjentem. Moja lekarz prowadząca wprawdzie bywa opryskliwa i niesympatyczna ale mam nadzieję, że jakoś mi pomoże. Dzwoniłem do niej dwa miesiące wcześniej przynajmniej licząc na jeszcze jeden zastrzyk, mając nadzieję, że coś doradzi bo już wtedy czułem, że zaczynają się problemy. Nic nie pomogła, swoim zwyczajem dała do zrozumienia, że trochę przeszkadzam. I teraz, w piątek, nie widząc innych szans postanowiłem tam iść w poszukiwaniu pomocy. Wierzę w przysięgę Hipokratesa. Moja lekarka jest na urlopie. Idę do doktor Przygodzkiej, która jest prawą ręką mojego lekarza, znam ją od lat i zawsze wydawało mi się że jest kompetentna. I tutaj „zdziwko hapło”: zamiast oczekiwanej reakcji, zwłaszcza w kontekście dwóch ostatnich dni, dowiaduję się, że jestem niepoważny, bezczelny, i stawiam ich (lekarzy) w niezręcznej sytuacji prosząc o pomoc. Co z tego że prowadzą mnie od siedmiu lat, nie jestem na oddziale, nie jestem ich pacjentem. Obca mi z twarzy i nazwiska lekarka z tego samego pokoju, poirytowanym głosem informuje, że „my, którzy przychodzimy z ulicy” wyobrażamy sobie, że „oni” są tu tylko po to, żeby nam pomagać. I dlaczego ja nie umówiłem się na izbie przyjęć do lekarza, w końcu powinienem o tym wiedzieć, tyle lat już choruję… Nikt jednak nie był łaskaw mnie o tym poinformować, zresztą ja przyszedłem po pomoc a nie pouczanie i półtora miesiąca czekania na wizytę z człowiekiem, który nie zna ani mnie ani historii mojej choroby. Konkluzja jest taka, że pokazano mi drzwi bez udzielenia pomocy, za to z pretensjami „jak ja mogłem przyjść do nich w piątek przed 13, kiedy oni już prawie zaczęli weekend”. Zastanawiam się w tym miejscu, jak ja śmiałem zachorować. Wróciłem do domu łykać moje środki przeciwbólowe. Tego dnia, nawet gdybym chciał to już ani skierowania od lekarza pierwszego kontaktu, ani tym bardziej pomocy od, jak mi się wydawało „moich”, w cudzysłowie, lekarzy- nie uzyskam. Najwcześniej w poniedziałek i to też marne szanse. Przyszła sobota, jest godzina 21.30. Właśnie zeszło działanie tabletki, którą wziąłem rano. Telepie mną, nie mogę się ruszać z powodu bólu. Tknięty przeczuciem chwytam termometr, mam 39. I teraz nie wiem- czy to z powodu stanu zapalnego stawów, złapałem jakąś inną infekcję, czy zwykłe osłabienie. W końcu środki przeciwbólowe/przeciwzapalne zamydlają obraz nawet zaostrzonych objawów choroby (jakakolwiek by ona nie była). Zbić kolejny raz stan zapalny farmakologicznie, jechać na ostry dyżur i przygotować się na 3-7 godzin czekania w kolejce do lekarza, który pada na twarz i zupełnie nie zna się na mojej przypadłości, czy może poczekać aż poczuję się gorzej i wezwać karetkę? To trzecie wyjście najlepsze, przynajmniej do szpitala przyjmą od ręki, ale zawsze mogą się czepnąć, że wezwałem niepotrzebnie, że to tylko, na przykład osłabienie, a za nieuzasadniony telefon zostanę pociągnięty do odpowiedzialności. Chyba jednak zwyczajnie poczekam w mojej samotni aż przekręcę się jak nieumiejętnie potraktowana dewizka na łańcuszku i ktoś mnie wymieni na lepszy model...
— 4.09.2011, 00:08:05
Od kilku dni rozsypuję się jak puzzle wysypane z pudełka. Nie mam już siły składać w całość mojego nieudanego życia. Znowu poranek zgniatał imadłem moje ciało, znowu, żeby dojść do łazienki musiałem walczyć z każdą cząstką siebie. Bolesne do tej pory kolano zaczęło dodatkowo puchnąć ograniczając moją ruchomość do 30 procent tego co było jeszcze tydzień temu. Nie mam już siły. Jeżeli szybko nie nastąpi jakiś cud i nie przestanę odczuwać bólu każdego kroku, każdego uniesienia szklanki do ust, każdego snu w którym przez nieuwagę zegnę palce prawej dłoni powodując potworny ból, nie mam po co żyć. Jeżeli choroba będzie się pogłębiać, a będzie, nie dam rady podjąć wyczekiwanej pracy od października jako fotograf PAN- nie chcę tak dalej żyć... Zastanawiam się kto przyjdzie na pogrzeb. Trochę rodziny, kilkoro przyjaciół, może nawet trafi się wieniec z jakiejś instytucji. Pewnie zapamiętają mnie jako pogodnego, trochę szalonego chłopaka ostrzyżonego na zero, który od lat zamęczał wszystkich swoją fotograficzną pasją; czasem nerwowego, czasem melancholijnego autostopowicza, który zrezygnował z komunikacji miejskiej na rzecz poznawania ludzi; kreatywnego samotnika, który nie mógł znaleźć drugiej połówki i upijał się do monitora własnego komputera; wiecznego bałaganiarza który przywiązywał się do rzeczy, ludzi i miejsc. Jest we mnie tyle samo zła co dobra, staram się żyć zgodnie z własnym sumieniem, nie krzywdzę innych… teraz jest dobry moment- domownicy wyjechali na wakacje, zostałem sam z szufladą pełną leków. Zapomniałem dodać- jestem hipochondrykiem, od lat leczę się na różne przypadłości, częściowo wyimaginowane, czasami wyolbrzymione, przeważnie jednak możliwe do naprawienia tabletką. Więc tabletek mam pod dostatkiem. Jakiś czas temu trafiłem nawet do specjalisty od zaburzeń snu, który powziął sobie za cel naprawienie mnie środkami antydepresyjnymi. Kupiłem, nie wziąłem... Inne sposoby są barbarzyńskie, związane z dyndaniem pod sufitem, wykrwawianiem się na posadzce albo czymś jeszcze mniej przyjemnym. A tak po prostu zasnę…
— 1.09.2011, 20:44:33
"przeskoczyć samego siebie"- od lat jestem chory: chory na wrażliwość emocjonalną, chory na empatię, chory na spostrzegawczość, na myślenie, na mówienie tego co myślę, na artystyczny nieład... i w sumie w tym miejscu mógłbym zakończyć, pozostawiając wielokropek przestrzenią otwartą na wszelkie możliwe aspekty życia. Niestety ostatnio ogarnia mnie również bezsilność. Nie w kontekście egzystencjalnym, ten kontekst schodzi na plan dalszy. Jak się okazuje- NIESTETY :( Wszystkie te urojone przypadłości, wielkopańskie globusy, książęce fanaberie, artystyczne niemoce i hipochondryczne depresje, w leczeniu których lubuje się cała armia dyplomowanych cwaniaków zarabiających na ludzkich słabościach, wszystkie one są niczym wobec bezradności która od pewnego czasu toczy moje ciało: psoriasis arthropathica. Cztery ostatnie lata, będąc królikiem doświadczalnym pewnej zachodniej korporacji, byłem raczony świętym spokojem. I niestety szybko zapomniałem czym jest radość z życia odzyskanego. Przywykłem do wygody, rozwinąłem skrzydła, odzyskałem pewność siebie, zainwestowałem w sprzęt fotograficzny naiwnie wierząc, że świat stoi do mnie otworem. Jakże bolesne okazuje się przebudzenie z tego snu :( Terapia skończyła się zgodnie z planem, w maju 2011. Przez miesiąc odczuwałem jej słabnący efekt, martwiłem się teraźniejszością ale bez przesady. Przyszłość rysowała się w pogodnych odcieniach- od października miałem zacząć nową pracę jako fotograf Polskiej Akademii Nauk, w styczniu zaplanowałem wynajęcie mieszkania, nawet życie osobiste jakoś się klarowało. Lipiec przyniósł wilgotną aurę. Wyjechałem na kilka dni za granicę. Po powrocie zacząłem odczuwać nieodpartą potrzebę używania środków przeciwbólowych. Jakoś to będzie, myślałem- środki pomagają, czuję się po nich znacząco lepiej, czas najwyższy znaleźć sobie problemy urojone z gatunku tych egzystencjalnych. Na przełomie lipca i sierpnia realizowałem zlecenie fotograficzne dla jednej instytucji, intensywnie absorbujące, dość powiedzieć, że po dwóch dniach nogi wrastały mi w tyłek. Było nieźle- wprawdzie zostałem po wszystkim wezwany na dywanik i usłyszałem, że robiąc zdjęcia ludziom na scenie nie wolno wypinać pośladków do premiera mazowieckiego… ale ja przecież nie ukucnę ani nie uklęknę- mimo środków przeciwbólowych nie dla mnie takie pozycje. Przełknęli. Nadal medykamenty dość skutecznie maskowały moje złe samopoczucie. Nadal byłem przy nadziei na właściwy kierunek, nadal było jakieś jutro. Wprawdzie palce odmawiały mi posłuszeństwa, ale pojedynczo, nie razem dlatego mówiłem sobie- jakoś to będzie… I nadszedł dzień dzisiejszy 16.08.2011, wtorek. Wysiadła mi prawa dłoń!... Nie mogę unieść aparatu fotograficznego!!! Nie widzę już jutra, przestaję wierzyć w cokolwiek, zastanawiam się jak powiedzieć mojemu przyszłemu pracodawcy, że to wszystko co się z nim wiązało, z dnia na dzień staje się nieaktualne?! jak przekreślić plany, które z mozołem kształtowałem przez ostatnie miesiące?! Jak pogodzić się z bezsilnością wobec zwykłego życia?! Jak przeskoczyć samego siebie?!
— 16.08.2011, 17:21:48
no i tak: po 7 latach pobytu na plfoto, kilku awanturach z administratorami, włącznie z zablokowaniem mojego konta na 2 tygodnie, 7000 wystawionych ocen, 4000 wystawionych komentarzy, kilku użytkownikach zablokowanych, kilku zaprzyjaźnionych, 50 autorach ulubionych i jednym znienawidzonym oberwało mi się zdjęciem dnia :)
— 12.02.2011, 01:58:11
ktoś mi dzisiaj o 5 rano uświadomił, że emocje w fotografii też są ważne. I w tym miejscu śpieszę donieść, że wbrew obiegowej opinii na mój temat- nie jestem całkiem nieczuły na uczucia, chociaż pod względem fotograficznym istotnie prędzej docenię koncepcję, pomysł, wykonanie... niż ładunek. Wrażliwość, jak wiemy- bywa różna, moja być może bardziej symetryczna niż emocjonalna... ale zawsze jakaś jest ;) Zwykle dystansuję się względem fotografii jednoznacznie nieprzemyślanych albo przemyślanych zbyt bezmyślnie. I podkreślę, jakem tu teraz piszę zdrowy na ciele i umyśle: pstrykom dzieci, piesków, kotków, kwiatków; pstrykom nagim, ubranym, wakacyjnym; protestującym biernie i czynnie przeciwko systemowi- mówię stanowcze NO PASARAN!... i vice versa
— 8.02.2011, 07:06:23
w fotografii najfajniejsze jest to, ze przeplata w sobie plastycznosc z realizmem. Reka wspolgra z okiem ale nic z tego nie wyjdzie jezeli nie znejdziesz natchnienia. A ono przychodzi nagle :)
— 18.11.2008, 22:42:19
...
dziekuje za wszystkie opinie i komentarze, to bardzo mile co czytam. Rysio_h- nie masz racji: ja jestem tylko grafikiem komputerowym, ktory bawi sie fotografia i absolutnie nie ma ambicji byc dla nikogo punktem odniesienia ;) ja sie nawet nie znam na fotografowaniu. To wszystko sa experymenty- czasem bardziej, czasem mniej udane. Wiem rowniez, ze moja stylistyka czesto odbiega od standardow... ale tutaj nie zamierzam sie tlumaczyc :) Puki co jade z obiektywem do serwisu nikona bo mi optyka pada...
— 30.07.2007, 13:55:43
dziekuje za wszystkie opinie i komentarze, to bardzo mile co czytam. Rysio_h- nie masz racji: ja jestem tylko grafikiem komputerowym, ktory bawi sie fotografia i absolutnie nie ma ambicji byc dla nikogo punktem odniesienia ;) ja sie nawet nie znam na fotografowaniu. To wszystko sa experymenty- czasem bardziej, czasem mniej udane. Wiem rowniez, ze moja stylistyka czesto odbiega od standardow... ale tutaj nie zamierzam sie tlumaczyc :) Puki co jade z obiektywem do serwisu nikona bo mi optyka pada...
— 30.07.2007, 13:55:43
...
od dzisiaj moim ulubionym jest zdjecie numer 897042
— 18.10.2006, 15:46:38
...
zastanawiam sie skad tak male zainteresowanie wstawianym zdjeciem: moze chodzi o samo zdjecie, moze o chwile kiedy je wstawiamy, moze o tematyke, a moze wszystko razem. Napisalala mi jedna zyczliwa, ze to zalosne... ze swojej strony dodam rowniez ze niesprawiedliwe, ze jedno zdjecie doczekuje sie 70 wpisow i 30 ocen a inne jednej opinii i braku ocen. Albowiem dzieki negatywnym opiniom rozwijamy horyzonty a dzieki pozytywnym ugruntowujemy pozycje. Tak wiec nie lekajcie sie dodawac wpisow ;)
— 12.08.2006, 02:52:40
zastanawiam sie skad tak male zainteresowanie wstawianym zdjeciem: moze chodzi o samo zdjecie, moze o chwile kiedy je wstawiamy, moze o tematyke, a moze wszystko razem. Napisalala mi jedna zyczliwa, ze to zalosne... ze swojej strony dodam rowniez ze niesprawiedliwe, ze jedno zdjecie doczekuje sie 70 wpisow i 30 ocen a inne jednej opinii i braku ocen. Albowiem dzieki negatywnym opiniom rozwijamy horyzonty a dzieki pozytywnym ugruntowujemy pozycje. Tak wiec nie lekajcie sie dodawac wpisow ;)
— 12.08.2006, 02:52:40