Welcome to REZONLAND :)
Uwielbiam Cartier-Bressona, Lizbonę, Stambuł, Hawanę, upajam się muzyką Madredeus, Ibrahima Maaloufa, Muse, Placebo, Bjork... dźwiękami miasta, aromatyczną kawą, dobrą książką, spacerem gwarnymi ulicami. W fotografii szukam drugiego człowieka i emocji które mu towarzyszą w najbardziej prozaicznych chwilach życia.
Hawana, miasto magiczne. Zatrzymane w biegu, jakby z utęsknieniem czekało na nadejście lepszych czasów. Zalane słońcem ulice pełne reliktów dawnej świetności. To miasto jest jak sen na jawie ulicznego fotografa. Niepoukładane, chaotyczne, niespójne i wiecznie wibrujące. Uwielbiam takie miejsca z charakterem i duszą ale jednocześnie pozbawione podporządkowania obecnej rzeczywistości. W Hawanie przeniosłem się w czasie do lat mojego dzieciństwa. Stare, wysłużone, ale nie pozbawione jeszcze stylu i gracji samochody, urocze, stylowe acz sypiące się kamienice. Świat retro w pełnym wydaniu, którego już ze świecą szukać gdziekolwiek indziej. Żyjące gwarem, muzyką i tańcem uliczki. Życie tu już od dekad nie jest łatwe i proste. Niektórzy mówią, że to zupełna wegetacja i upokorzenie dla miejscowej ludności. Z pewnością jest to jedna z prawd, ale są też inne... Hawana jest jak zakurzony album z fotografiami odkryty przypadkiem na nieodwiedzanym od lat strychu. Wystarczy go tylko otworzyć...
— 4.11.2024, 14:43:52
Do wioski Lao Chai, położonej wśród bajecznych tarasów ryżowych zaprowadziły mnie spotkane wcześniej w górach kobiety z plemienia Black Hmong. Region ten zamieszkany jest przez kilkadziesiąt grup etnicznych, z których każda posiada odmienny język, obyczaje, własne, często bardzo kolorowe stroje. Dzieci w tym regionie z reguły od wczesnych lat ciężko pracują na polach ryżowych i w gospodarstwie, a nauka w szkole jest dla nich w pewnym sensie wytchnieniem, odpoczynkiem. Poza tym pomagają swoim matkom wykonywać i sprzedawać różnego rodzaju pamiątki (głównie wyszywane, ręcznie barwione chusty i inne drobne, tkane ozdoby)... Nie ma tu laptopów, tabletów, psp i innego tego typu sprzętu. Pomimo masy obowiązków dzieci są radosne (oczywiście pozując do zdjęcia zrobiły się na chwilę "poważne"). Będąc tam pomyślałem, że w sumie nie wszędzie na świecie XXI wiek znaczy to samo...
— 9.09.2015, 16:05:50
W miasteczku Dżalalabad w Kirgistanie odwiedziłem cmentarz, gdzie pochowano 96 polskich żołnierzy z 5 Dywizji Piechoty generała Andersa. Dywizja ta stacjonowała w Dżalalabadzie od stycznia do sierpnia 1942 roku. Dywizja liczyła około 15 tysięcy żołnierzy i oficerów, ale oprócz nich przebywało w Dżalalabadzie mniej więcej tyle samo osób cywilnych, tylko co wypuszczonych z zesłania, w tym wiele chorych i sierot. Pierwszym dowódcą Dywizji był gen. Mieczysław Boruta-Spiechowicz, następnie gen. Bronisław Rakowski. Po ewakuacji do Iranu dywizja walczyła później pod Monte Cassino. Na cmentarz ten zaprowadził nas miejscowy polski ksiądz z parafii Matki Teresy z Kalkuty w Dżalalabadzie... Obecnie jest tam tylko symboliczny pomnik i wbudowana tablica pamiątkowa, gdzie miejscowi przynoszą kwiaty. Obok zarośnięty trawą, zapomniany cmentarzyk prawosławny i muzułmański na wzgórzach i pasące się pomiędzy grobami krowy... Jak się okazało, polscy żołnierze podczas kilku miesięcy swego pobytu w tym mieście w 1942 r., zdążyli też wybudować kościół i zasadzić wokół niego liczne dęby... Obecnie w budynku tym mieści się tzw. letni teatr...
— 11.06.2014, 12:08:38
W Turcji bardzo wyraźnie widoczne są dwa światy. Ten zarezerwowany dla chłopców i zupełnie odmienny dla dziewczynek. Już od pierwszych lat życia inne zasady obowiązują w każdej z tych grup. Chłopcom ogólnie więcej wolno, choć bardziej podlegają wychowaniu ze strony ojca. Dziewczynki w tych bardziej tradycyjnych rodzinach mają ograniczone możliwości tego co mogą, a co jest raczej niewskazane... Stąd też często można zauważyć na tureckich ulicach beztroskę chłopięcych, ulicznych zabaw. Dziewczynki tylko do pewnego czasu bawią się na ulicy. W pewnym momencie traktowane są już bardziej jak dorosłe panny i inaczej podchodzi się do ich wychowania. Turcja bardzo się ostatnio zmienia. Do wielkich miast (jak na przykład Stambuł) napływa coraz więcej ludności z Anatolii - głębokiej tureckiej prowincji (dużo wśród nich Kurdów). Przywożą oni ze sobą tę bardziej tradycyjną obyczajowość. Widać to zwłaszcza na setkach nowych osiedli, wyrastających w Stambule jak grzyby po deszczu... Jednak nawet w starych dzielnicach miasta, jak Fener, które do niedawna miały charakter dość kosmopolityczny (ze względu na to iż mieszkali tu też Ormianie, Żydzi i inni przedstawiciele nie islamskich wierzeń), widać ogromne zmiany. Powrót do zasad moralnych sprzed panowania Ataturka i jego świeckich poglądów zdaje się być coraz bardziej wyraźny. Stąd też podział na wspomniane przeze mnie dwa światy, który nie tak dawno powoli zaczynał się zacierać, na nowo się odradza i umacnia...
— 9.05.2014, 12:14:41
W Fener, starej dzielnicy Stambułu życie toczy się na ulicy... Każdy niemal zakątek tętni życiem. Dzieci bawią się, czasem pracują, pomagając rodzicom. Takie obrazki dawno już znikły z polskiej stolicy, a przynajmniej należą do rzadkości... Stambuł też się zmienia, ulega nowoczesnemu planowaniu. Są jednak w dalszym ciągu dzielnice, gdzie wszystko toczy się jak dawniej. Miasto zaludniane jest z roku na rok przez dziesiątki tysięcy przybyszy z Anatolii, wschodnich krańców Turcji. Napływa zwłaszcza wielu Kurdów, zmieniając nieco obraz miasta w stronę bardziej tradycyjnego. Stambuł się zmienia za rządów Erdogana, dryfuje w stronę mniej tradycyjnego islamu. Widać to na każdym kroku. Dziesiątki nowo otwartych szkółek religijnych (koranicznych), dużo zasłoniętych od stóp do głów kobiet... Kiedy byłem w turystycznej Kapadocji, trudno było znaleźć sklep spożywczy sprzedający piwo (w Goreme tylko jeden taki sklep się znajduje), podczas gdy kilka lat temu w każdym niemal sklepie można było swobodnie nabyć ten trunek... świeckie rządy Ataturka oraz jego legenda coraz bardziej są zacierane. A wydawałoby się jeszcze niedawno, że Ataturk jest nieśmiertelny... Mimo wszystko wspaniałym doświadczeniem jest obserwowanie zmian jakie zachodzą w tym nadal tajemniczym i orientalnym mieście. W tym roku czeka mnie kolejna wyprawa w te strony, więc chętnie podzielę się z wami kolejnymi obserwacjami :)))
— 11.04.2014, 11:21:11
Koczowniczy tryb życia jest nadal popularny w Kirgistanie. Niektórzy żyją tak cały czas. Dużo jest też osób które w ten sposób żyją od wiosny do jesieni, tylko na zimę przeprowadzając się do wiosek i miast. Egzystencja w jurcie nie jest łatwa, ale jest też wiele zalet takiego sposobu życia. Przede wszystkim spokój i cisza (jurty są zazwyczaj bardzo oddalone od skupisk ludzkich). Krajobraz (miejsca na jurtę wybierane są nieprzypadkowo). Czysta woda i powietrze. Kontakt z przyrodą (dziką i tą bardziej udomowioną...)... Mieszkałem przez kilka dni w jurtach i muszę przyznać, że szczególnie nad jeziorem Song-Kul to niezapomniane przeżycie, gdzie w promieniu kilkudziesięciu kilometrów nie ma ani jednej wioski. Oczywiście nie pracowałem w ciągu dnia jak to robią mieszkańcy, tylko szwędałem się po okolicy, ale sam fakt surowości i piękna tego miejsca sprawił, że zostałbym tam chętnie co najmniej na 2 tygodnie albo i dłużej... Nad jeziorem Song Kul jedliśmy ryby (przed chwilą złowione), potem ryż z sosem maślanym, popijając to kozim mlekiem i zagryzając owczym serem... Na koniec aromatyczna herbata z miseczki albo parę łyków kumysu. Podobało mi się, że ludzie są tam samowystarczalni. W zasadzie prawie nie muszą korzystać z dobrodziejstw (i przekleństw) cywilizacji. Nie ma tam kontaktu ze światem, poza telefonem komórkowym, który służy tylko do komunikowania się pomiędzy rodziną w celu wzajemnego zapraszania się... Człowiek jest zdrowszy, bo nie ma pojęcia co się dzieje na świecie, martwi się jedynie o to co dookoła niego w promieniu kilkuset metrów. Czasem pojawi się zbłąkany wędrowiec, z którym można pogadać i dowiedzieć się czegoś o świecie, ale lepiej nie za wiele, by głowy nie zaprzątać niepotrzebnymi zmartwieniami. Spokój na łódce podczas łowienia ryb, spokój podczas przyrządzania posiłków. Ogólnie spore wyciszenie i tylko odgłosy przyrody na które ucho szczególnie wyczulone. Pamiętam młodego wilka, który podchodził na ok. 100 metrów do naszych jurt i stał tak i obserwował nas z ciekawością. Bliżej nie podchodził raczej (może w nocy). Tak mi się wtedy przypomniały sceny z "Tańczącego z wilkami" i bardzo mnie jego obecność cieszyła, a gospodarz mówił, że czasem towarzyszy mu (ów wilczek) podczas polowań (trzyma się zawsze ze 100 metrów z boku...). Takie to sielskie życie w jurcie, gdzieś pośrodku górzystego Kirgistanu...
— 9.04.2014, 13:54:36
Kolejny marcowy wypad na Maltę okazał się być bardzo ciekawy. Pierwszego dnia zrobiłem sobie trekking z Golden Bay przez zatokę Ghajn Tuffieha, aż po następną - Gnejna Bay. Początkowo szło się wąską ścieżką, chwilami nawet plażą. Potem w górę klifami, pomiędzy bajecznie kolorowymi zboczami, pełnymi wiosennych kwiatów. Potem ścieżka się gdzieś zgubiła i dalej przyszło mi przedzierać się przez gęste krzaki, pełne ostrych kolców. Stromizny były tam znaczne, więc parę razy poślizgnąłem się i zjechałem nieznacznie w dół. na szczęście gęsta roślinność pozwalała bezpiecznie wyhamować. W końcu, po dłuższym czasie znalazłem jakąś ścieżkę dużo niżej. Ta zaprowadziła mnie do zatoki Gnejna, gdzie przy plaży stał nawet samochód z barkiem i napojami. Stamtąd jeszcze pozostało mi dojść asfaltową drogą pod górę kilka kilometrów do miejscowości Mgarr. Tego dnia widoki na okoliczne zatoki podczas trekkingu przeszły moje najśmielsze marzenia. Kolory morza, piasku, różnorodność skał i roślinności upajały wręcz swoim zróżnicowaniem. Innego dnia udałem się na południe wyspy. Najpierw moim celem stało się senne miasteczko Zebbug, pełne kościółków, kapliczek, urokliwe miejsce. Potem następne, równie urocze Siggiewi, z pięknym kościołem, ale równie senne i cichutkie. Z Siggiewi pojechałem rejsowym busem do zatoki, w pobliże słynnego Blue Grotto. Tam prawie nikogo nie było. Po krótkim spacerze wgłąb fiordu postanowiłem dojść pieszo do Zurrieq (czyt. Żurek), miejscowości kilka kilometrów dalej. Zurrieq oglądałem w promieniach zachodzącego słońca. Sciany domów stały się wręcz czerwone, a dzwony na wieczorną mszę dopełniły niesamowitego klimatu tego miejsca. Z Zurrieq wróciłem do Valetty późnym wieczorem. Ostatniego dnia postanowiłem zajrzeć do miejsca określanego mianem Three cities, czyli trzech miast połozonych na półwyspach od wschodniej strony Valetty. Autobusem dotarłem do Birgu na środkowym półwyspie o nazwie Senglea. Spacerowałem wzdłuż zatoki podziwiając piękne łódki, jachty i duże nowoczesne statki. Potem trochę spaceru po centralnej, starej części, wąskich uliczkach, domach o drewnianych balkonach. Z Birgu wróciłem do Valetty i jeszcze raz przeszedłem się po jej uroczej starówce... Malta w marcu urzeka, zwłaszcza roślinność jeszcze dość bujna, w pełni rozkwitu. Po trzech pobytach na Malcie mogę śmiało stwierdzić, że polubiłem to małe państewko, które pomimo swej niewielkiej powierzchni można poznawać na 1000 sposobów i nigdy się nie znudzić...
— 4.04.2014, 17:44:08
Styczeń na Malcie to miesiąc szczególny. Podczas gdy Warszawa skuta jest mrozem i owiana śniegiem, maltańskie skały pokrywają się soczystą zielenią. Wszystkie drzewa i krzewy zaczynają kwitnąć. Jednym słowem maj w styczniu. Odwiedziłem tym razem kilka małych miejscowości na pn.-wsch. wybrzeżu głównej wyspy. Marsaskala jest z nich najbardziej wysunięta na północ. Ta niewielka mieścinka położona jest na brzegach wąskiej zatoki, ostro wcinającej się w ląd. Tradycyjnie, jak to w maltańskich miejscowościach, w samym centrum jest pokaźny kościół, sporo kamiennych domów, mała przystań łódek... Fajnie było przejść się na spacer promenadą nad brzegiem zatoki. Idąc tak wśród dorodnych palm zauważyłem, że co chwilę mijała mnie kolejna osoba uprawiająca joging. Wyglądało to tak, jakby w tym sennym miasteczku co drugi mieszkaniec właśnie sobie biegał... Idąc dalej w stronę otwartego morza, na brzegu zauważyłem skalne tarasy solne, pewnie jeszcze niedawno będące w użyciu. Są to bardzo fotogeniczne miejsca, wyżłobione w kształcie kwadratów, prostokątów, kół i trójkątów, gdzie z morskiej wody pod wpływem słońca i parowania osadzała się sól... Spacer po Marsaskala, wśród pustych uliczek, gdzie przechadzały się tylko psy i koty był fajnym zwieńczeniem tego styczniowego dnia. Do Valetty wróciłem w pół godziny autobusem, pokonując około kilkanaście kilometrów przez większe i mniejsze miasteczka. Następnego dnia postanowiłem odwiedzić słynne z kolorowych łódek rybackich Marsaxlokk i pobliską Birzebugga. Kupiłem bilet całodobowy za 1.50 EUR, dzieki któremu mogłem przesiadać się tego dnia dowolną ilość razy. Do Marsaxlokk dotarłem w niespełna godzinę. Dzień był piękny, słoneczny, lekkie powiewy wiatru łagodziły prażące słońce. Wysiadłem z autobusu w pobliżu przystani i kościoła (jak zwykle bardzo okazałego). Przeszedłem się wzdłuż zatoki podziwiając kolorowe łódki (luzzu), które są motywem przewodnim tego miejsca. Odwiedziłem jakiś lokalny bazarek z pamiątkami i owocami i zakupiłem fartuch kuchenny z wizerunkiem starego maltańskiego autobusu oraz miniaturę tegoż dla mojego syna. Przez kilka następnych godzin poznawałem peryferie miasteczka, spacerując okolicznymi drogami. Kiedy uznałem, że nasyciłem już swoje zmysły kolorytem Marsaxlokk, wsiadłem w autobus i za kilkanaście minut byłem już w sąsiedniej miejscowości nadmorskiej o wdzięcznej nazwie Birzebugga. O ile Marsaxlokk można nazwać cichym rybackim miasteczkiem, to Birzebugga leży w cieniu wielkiego portu, przez co trudno tam się poczuć jak w sennym miasteczku. Jednak po jakimś czasie stwierdziłem, że i tu jest bardzo spokojnie, zwłaszcza w labiryncie wąskich uliczek w centrum i na pięknej piaszczystej plaży, wśród palm...
— 6.03.2014, 15:10:39
Shushi jest niewielkim miasteczkiem w zachodniej części Górskiego Karabachu. Położone jest niedaleko (kilkadziesiąt kilometrów) od Stepanakertu - stolicy tej do dziś przez nikogo nie uznawanej enklawy. Wojna w Karabachu trwała długo i nadal widać jej ślady. Shushi jest bardzo zniszczone, w miasteczku pełno jest ruin, spalonych domów... Ormiańscy emigranci (głównie z USA) bardzo mocno inwestują w infrastrukturę tego regionu, uważanego przez Ormian za rdzenną ziemię przodków. Bolszewicy w 1920 r. mocno namieszali oddając ten region Azerbejdżanowi. W końcu w latach 1991-94 rozegrała się wojna ormiańsko - azerska o Karabach. Azerowie początkowo zajęli większość tych terenów, korzystając z radzieckiej broni, jednak po pewnym czasie ormiańskie natarcie przechyliło szalę zwycięstwa na korzyść wolnego Arcachu (tak nazwa Karabachu brzmi po ormiańsku). Oczywiście do Karabachu można wjechać tylko z Armenii. Co ciekawe w Erewaniu znajduje się Ambasada Górskiego Karabachu i należy tam wykupić wizę wjazdową i podpisać zgodę, że nie będzie się poruszać w rejonach położonych w pobliżu wschodnich rubieży republiki, gdzie nadal dochodzi do sporadycznych ostrzałów z obu stron. Ciekawym jest też, że mimo konfliktu, a może wręcz dzięki niemu, w Karabachu jeździ się po równiutkich asfaltowych drogach, podczas gdy te w Armenii pozostawiają wiele do życzenia... W Shushi życie toczy się jednak w cieniu minionej wojny. Na uliczkach jest dość pusto. Spotkałem grupki dzieci powracające ze szkoły i starszych ludzi, zastygłych w zakamarkach i ruinach miasta. Spacerując tam miałem wrażenie, że czas się zatrzymał, a ludzie pogrążyli się w jakimś letargu, jakby w niepewności oczekując co im życie przyniesie... Wystarczyło jednak przejechać 20 km., do centrum Stepanakertu, które zostało już odbudowane, by przekonać się, że nie wszędzie jest tak samo. Stolica Górskiego Karabachu tętni życiem, choć miasto to też niezbyt wielkie. Karabach nie tylko z nazwy jest górski. Piękne krajobrazy, mało zaludnione tereny przypominają nieco nasze Bieszczady lub Beskid Niski...
— 8.01.2014, 11:09:21
W okolicach miasteczka Tafraoute, na pd. Maroka jest urokliwa dolina otoczona ciekawymi formami skalnymi. W 1984 r. belgijski artysta Jean Veran pomalował niektóre z wielkich głazów na różne kolory (zużył przy tym 18 ton farby). Dominuje co prawda niesamowity błękitny barwnik, ale są też róże, zielenie, szarości... Cudowne to miejsce. W maju, kiedy wraz z przyjaciółmi chodziliśmy tą doliną nie spotkaliśmy tam przez kilka godzin nikogo. Jedynie przypałętał się do nas miejscowy pies, który robił nam za przewodnika i kompana. W zamian za te usługi wynagrodziliśmy go strawą i wodą, co przy 40-stopniowym upale było nie bez znaczenia :))) Kolorowe skały rozciągają się tam na długości kilku kilometrów - są to takie zgrupowania głazów, które nagle wyłaniają nam się podczas spaceru w jakichś zakamarkach skalnych. Jest też kilka ogromnych skał w całości pomalowanych i choć nie jestem za upiększaniem przyrody to w tym miejscu bardzo mi się to podobało...
— 2.01.2014, 15:40:13
Gdzieś pośrodku kazachskiego stepu natknęliśmy się na niewielkie gospodarstwo domowe, gdzie u gospodyni udało się zamówić gotowaną baraninę, kumys i czarną herbatę... Wokół domu pełno było "pomników" dawnej sowieckiej myśli technicznej, mały cmentarzyk UAZ-ów, GAZ-ów i innych tym podobnych pojazdów... Nie tak daleko stąd do Bajkonuru, choć niedaleko na stepie to jakiś dzień jazdy po ubitych ledwie szlakach. Wokół słychać było tylko świst wiatru i odgłosy owieczek, kóz i krów. Można by rzec idylla dla spragnionych spokoju... Ciężki klimat panujący na stepie (upalne lato i susze oraz mroźne, śnieżne zimy) sprawił, że mało kto pozostał tu na stałe. Młodzi jak to młodzi, uciekają do miast w pogoni za łatwiejszym życiem. Nawet ziemia tu nieurodzajna, sam piach. Ludzie, którzy już zostali są twardzi i niezłomni, często nieufni wobec przybyszów. Gorąca baranina, podana bez żadnych przypraw, popita kwaśnym kumysem natchnęła nas do dalszej podróży przez bezkresny step...
— 11.12.2013, 10:45:37
Centrum Astany, stolicy Kazachstanu... Sen szalonego architekta, post-soc-realistyczna wizja przyszłości. To miasto jest inne niż wszystko, pośrodku bezkresnego stepu, jak stacja galaktyczna innej obcej kultury... Najbardziej poraża jednak kontrast po wyjeździe z Astany i wędrówka przez bezdroża Kazachstanu. Takich kontrastów jeszcze nie widziałem... Wróciłem właśnie z wyprawy po tym kraju. 6500 km. to i tak mało, ale myślę, że mam wam trochę do pokazania ciekawostek z tego znów nie tak bardzo znanego nam zakątka świata.
— 25.11.2013, 12:23:27
Wielu z nas zapewne miało marzenia w wieku szkolnym lub studenckim a czasem i dorosłym by założyć swój zespół, grać koncerty... Kupowało się pierwsze elektryczne wiosło, okazyjnie od kolegi, bo w sklepach ceny przeważnie odstraszały... Teraz trochę się to zmieniło, dostępność instrumentów i ich gama jest dużo większa. Spacerując po uliczkach Fener w Stambule zobaczyłem tych dwóch młodzieńców i wspomnienia wróciły... Pierwsza gitara, marzenia, które prześcigały znacznie umiejętności... W starych dzielnicach Stambułu można się czasem o kilkadziesiąt lat cofnąć w czasie i dlatego lubię tam zaglądać, bo jest to trochę taka podróż do moich własnych pragnień i wspomnień...
— 25.11.2013, 12:22:21
Malta to taka dziwna mała wysepka. Pełna uroku i południowego klimatu, choć momentami bardzo archaiczna. Gdzie wzrokiem sięgnąć wszędzie kościoły. przed Wielkanocą pełno także różnych ołtarzyków, ozdób, girlandów, świadczących o przywiązaniu mieszkańców do tradycji religijnej. Trafiłem tam pewnego wieczoru na droge krzyżową, kiedy to dwunastu zakapturzonych mężczyzn dźwigało posąg matki boskiej osadzony na ogromnej ukwieconej skrzyni. Procesja szła stromymi uliczkami starej Valetty, a z megafonów na ścianach kamiennych domów dochodził tubalny głos odprawiającego nabożeństwo kapłana. Maltańczycy to mały naród. Chodząc ulicami miasteczek ma się wrażenie, że w większości to starsi ludzie, niewiele widać młodzieży i dzieci. Za to przyjezdnych, poszukujących swego miejsca na ziemi, aż nadto. W większości to mieszkańcy Rogu Afryki: Somalijczycy, Etiopczycy... Pełno na Malcie brytyjskich śladów i symboli. Począwszy od czerwonych budek telefonicznych, przez stare brytyjskie samochody, poruszające się lewą stroną, aż po angielski język, dominujący w wielu sferach życia. Malta ma wiele pieknych zatok, z cudownym złotym piaskiem, więc od lat jest też celem masowej turystyki. Ale poza sezonem miło jest się poruszać po tym niewielkim terenie i dać się zgubić w wąskich uliczkach Rabatu, Mdiny czy Valetty.
— 27.03.2013, 10:31:29
Mam taką swoją ulubioną dzielnicę w Stambule, taką mniej znaną, nie zadeptaną jeszcze przez tłumy turystów... Wszystko toczy się tam jak dawniej, powoli, w rytmie niespiesznych kroków na brukowanych schodach przed starym greckim kościółkiem. Tym miejscem jest Fener, okolica niegdyś zamieszkana przez ludność chrześcijańską i skupiska żydowskie. Dzisiaj już w większości żyją tu Turcy i Kurdowie, ale ślady dawnego blasku pozostały. I tak sobie chodzę uliczkami starego Fener i obserwuję sobie ludzi zajętych codziennymi, bardziej lub mniej błachymi sprawami i czuję, że jestem w domu... Pamiętam taki nastrój ze swojego dzieciństwa, ze swojego miasta, choć już wiele lat temu. Pamiętam zapach wywieszanej na podwórkach bielizny, dzieci bawiące się na ulicy... Taki Fener uwielbiam i pochłaniam łapczywie od poranka po zmierzch...
— 27.10.2012, 00:27:30
Kirgistan, niesamowite miejsca. Niebotyczne góry, cudowna, nienaruszona przyroda, ciekawi ludzie. Tak mało wiedziałem o tym skrawku Azji przed wyjazdem. Teraz mam wrażenie, że ten kraj jest mi bliski, choć nadal obcy i daleki. Miasta są tam brzydkie, postsowieckie straszydła architektoniczne wyzierają zza każdego węgła. Aluminium, stal i beton nie przyjęły się na stałe. Teraz niszczeją, rdzewieją i zapadają się pod ziemię, porasta je bujna kirgiska trawa. Kirgizi nadal wybierają ciepło jurty, bliskość przyrody, towarzystwo koni, baranów i krystaliczną wodę prosto ze strumienia. Jednak dziesiątki lat sowietyzacji pozostawiają na nich swe piętno. Kryzys w tym pięknym kraju, azjatyckiej Szwajcarii jest widoczny na każdym kroku... A w kryzysie najłatwiej pogrążyć się jeszcze bardziej z flaszką wódki w ręku zapijać przeszłość i teraźniejszość, śniąc o lepszym jutrze, które nigdy nie nadchodzi... Kirgiz musi czuć przestrzeń, powiew wiatru z gór. Wtedy jest w pełni szczęśliwy. I w zasadzie nie ma się mu co dziwić, bo patrząc na kirgiskie przełęcze, łańcuchy Tien Szan, Pamiru ma się wrażenie bliskości nieba. Taka to podniebna republika byłego Sojuzu, dziś kraj wolny, choć nie do końca niezależny, usiłujący podnieść się i pozbierać, niczym bokser po ciężkim nokaucie. Potrzeba czasu i wielkiego hartu ducha, by zacząć od nowa, po swojemu...
— 27.10.2012, 00:13:37
Armenia... wszechobecny zapach kadzidła, przemieszany z wonią ziół górskich. Pomimo niewielkiego kraju, ogromne, niekończące się przestrzenie, stada owiec, samotni jeźdźcy na rączych koniach, zagubione kościoły... Ten kraj zachwyca od pierwszego wejrzenia. I mniejsza o to jaka jest tam obecnie sytuacja geopolityczna, tam czuje się wieki, czuje się przeszłość w każdym kolejnym kroku. Potomkowie potężnego państwa Urartu są gościnni, uśmiechnięci, żyją powoli z nadzieją na lepsze jutro. Smak świeżo upieczonego lawashu, słonego sera... nawet ich kuchnia opiera się na tradycyjnych potrawach i składnikach używanych od tysiącleci... Armenia, trochę zapomniana przez świat starsza siostra, doświadczona przez los, sąsiadów, nadal jest piękna i dumna... Jej oczy wciąż lśnią blaskiem górskich strumieni, jej twarz smagana chłodnymi wiatrami jest niewzruszona, jej postać wysmukła jak legendarna Achtamar...
— 23.05.2011, 01:22:05
Helsinki przywitały mnie mrozem (-26 C) i mocnym słońcem. Dźwięk skrzypiącego pod butami śniegu, mocne promienie powodujące mrużenie oczu... Poczucie, że Helsinki leżą na wyspach jakoś nijak miało się do tego co zobaczyłem... Wszędzie śnieg i lód, jakby to miasto było otoczone dziesiątkami kilometrów białej równiny. Miasto jak miasto, architekturą może nie powala na kolana, ale ma swój niepowtarzalny klimat, taką mieszankę skandynawsko-rosyjską... Ruch tu niewielki jak na stolicę, spokój raczej i mnóstwo ludzi uprawiających sporty zimowe, począwszy od zwykłego biegania, aż po łyżwy i narty biegowe na skutych lodem zatokach. W spacerze po mieście towarzyszyła mi butelka Krupniku, dzięki której jakoś nie traciłem rezonu przy tych ekstremalnych temperaturach. Dotrwałem nawet do magicznego zachodu słońca, który podziwiałem z jednego ze wzgórz na południowym krańcu głównej wyspy... Morskie boje skute lodem, oblane czerwienią zachodzącego słońca, majaczące w oddali statki i kępki małych wysepek... Wow, poczułem się jakbym dotarł na biegun północny :) Wrażenie to nie opuszczało mnie zresztą przez cały mój pobyt w Helsinkach. W nocy temperatura spadała poniżej -30 stopni i to już nie były przelewki. Raz zdarzyło mi się wracać dobrze po północy z jednego z pubów i był to bardzo szybki powrót... Ostatniego dnia trafiłem w centrum miasta na dwa ciekawe wydarzenia. Pierwszym był przemarsz wojska spod pałacu prezydenckiego i przejazd głowy państwa (Pani Tarji) piękną limuzyną... Zaraz po sąsiedzku przejechało chyba ze 40 ciężarówek (śmieciarek) wyładowanych po brzegi przebranymi w kolorowe stroje absolwentów helsińskich szkół średnich, którzy dostali się właśnie na wyższe studia... Widok był niesamowity. Po dość spokojnym mieście jechał ciąg śmieciarek z rozwrzeszczanymi małolatami na pokładzie, w pomalowanych kombinezonach... Młodzi Finowie potrafią się bawić... nawet przy takiej aurze... Miałem wrażenie, że Helsinki to jakiś inny (mroźny) kontynent. Krótki, półtoragodzinny przelot do Warszawy uzmysłowił mi jednak, że to niewielka odległość od mojej Warszawy... Oby do wiosny :)
— 28.02.2011, 15:57:56
W zaułkach starego Tbilisi życie nadal toczy się jak dziesiątki lat temu. Powolnie, dostojnie jakby mijają godziny, dni, tygodnie. Mija życie. Mija w rytmie cichych kroków w bocznej uliczce i w takt dzwonów pobliskiej cerkwi. Całe pokolenia kotów dachowców, wyglądających spod niedomkniętych klap śmietników, stara, skrzypiąca, nigdy nie oliwiona okiennica, wisząca na jednym zawiasie i głęboka cisza są świadkami tego przemijania. I rok po roku i dzień za dniem dziś stapia się z wczoraj, a jutro... a kogo obchodzi jutro?...
— 23.12.2009, 10:21:24
Wróciłem niedawno z Ljubljany. Jak na stolicę europejskiego kraju bardzo spokojne, ciche miasteczko, pełne uroczych zakątkow. Starówka położona po obu brzegach Ljubljanicy, połączonych kilkoma gustownymi mostami. Słoweńcy mają artystyczną duszę. Nawet wystawy sklepowe są dopieszczone, wychuchane, urządzone z niesamowitą inwencją... Mieszkańcy Ljubljany upodobali sobie jazdę na rowerze i dobrze robi to ich miastu, zmniejsza korki, wycisza to miejsce. Widać też nastawienie na ekologię, zdrowy tryb życia. Po zadymionym, choć niesamowitym Tbilisi, czułem się jakbym trafił do uzdrowiska, na wczasy lecznicze lub inny turnus związany z odnową biologiczną... Fotografując Ljubljanę początkowo nie miałem pomysłu jak chcę ją pokazać, ale gdy zauważyłem domy odbijające się w wodach rzeki postanowiłem to zrobić tak jak to czynili impresjoniści na swych płutnach wieki temu i myślę, że to oddaje klimat tego miejsca. Poza tym fotografowałem stare zakłady fryzjerskie, urocze sklepy z tradycją i ludzi, bo to nieodłączny temat moich zdjęć. Pogoda bywała kapryśna, jak to pod koniec listopada, ale momentami pokazywało się słońce odsłaniając prawdziwy urok tego miasta. Słowenia jest małym krajem. Z Ljubljany blisko jest w Alpy, nad Adriatyk, do Wenecji, czy Monachium... To daje jej mieszkańcom duży wybór jak spędzać wolne dni. Ljubljana jest dobrym miejscem do życia, przewidywalnym, spokojnym, uroczym, może nawet trochę nudnym na dłuższą metę, ale z takim zapleczem w pobliżu nie stanowi to większego problemu...
— 14.12.2009, 21:23:08
Uwielbiam fotografowac starszych ludzi. Może przez fakt, że są oni pomostem pomiędzy obecnością a dawnymi czasami, ich w pewnym sensie reliktem, skarbem. Sam nie mam już dziadków i może też podświadomie szukam ich w innych starszych osobach... Czasem nawet miewam uczucie, że w ich spojrzeniu odnajduję wspomnienia związane z moimi dziadkami. Jest coś uniwersalnego w tych ludziach, takie bezinteresowne ciepło, pogoda ducha, taka szczerosc duszy...
— 14.12.2009, 13:10:27
Zatrzymaliśmy się na chwilę na poboczu drogi do Bolnisi, miasteczka w regionie Kvemo Kartlii, zamieszkanego głównie przez Azerów. Obok źródełka z mineralną wodą stała babuleńka. Sprzedawała gotowaną kukurydzę prosto z wiaderek... Wzruszyła mnie ta scena, pomyślałem jak wielu ludzi na tym swiecie ma tak niewiele, a jednocześnie potrafią życ godnie, cieszyc się z każdego dnia. Żyjąc w dużym mieście, w ciągłym pośpiechu nie widzimy tego co jest solą życia. Zazwyczaj dostrzegamy i doświadczamy tego tylko w trudnych, przełomowych chwilach... Ktoś kiedyś powiedział... Carpe Diem...
— 9.12.2009, 12:44:47
W Tetri Tskaro czas się zatrzymał. Wyjechali stanowiący większość Grecy. Pozostał krajobraz. Pozostało tak samo jak zawsze zachodzące słońce. Pozostaly po nich wspomnienia. Nikt nowy na razie tu się nie osiedla... Smutne zwierzęta chodzą nadal po uliczkach. Pewnie ktoś je przygarnął, ale one tęsknią za tym co było wcześniej. A gdzieś daleko tętnią miasta, ludzie stoją w korkach, przeklinając... W Tetri Tskaro inny świat, jakby schowany w starej, zacienionej sieni chałupy... kto wie czy nie lepszy i bardziej prawdziwy...
— 7.12.2009, 21:48:44
Wyboiste acz urocze są uliczki Avlabari, starej ormiańskiej dzielnicy Tbilisi. Czasem przemknie kot, a czasem tajemnicza piękność :) i jak się tam nie zapomnieć...
— 6.12.2009, 23:00:51
W Avlabari prawie wszystko jest krzywe, ulice, domy, słupy. Ale ma to swój niewątpliwy urok. Nasycenie kolorem, misz-masz architektoniczny i tygiel kulturowy sprawia, że to miejsce wyjątkowe... Nie dziwi, więc, że nawet prezydent Saakaszwili ma tu swoją rezydencję, bardzo wystawną, nowoczesną, osłoniętą jednak wysokimi ekranami, oddzielającymi jego wysokie progi od walących się chat i pokrzywionego swiata zwykłych zjadaczy chleba...
— 6.12.2009, 22:58:45
Do wioski Kvemo Bolnisi postanowiliśmy zajrzeć będąc w małej cerkiewce z VI w., leżącej na uboczu w regionie Kartlii. Zauważyliśmy dwa smukłe minarety sterczące w oddali i stwierdziliśmy, że warto tam zajrzeć, bo w azerskich wioskach w okolicy raczej nie było tak okazałych meczetów. Z reguły mieściły się w prywatnych domach. Podjechaliśmy pod sam meczet, który okazał się być bardzo nowoczesny i kolorowy. Od razu pojawli się dwaj pierwsi tubylcy. Patrzyli nieufnie na czarnego mercedesa z rejestracją z Tbilisi. Ale już po chwili udało nam się rozładować lekko napiętą atmosferę... Nasz kierowca, postawny Gruzin Vahtang spojrzał na obu jegomości i spytał z zaciekawieniem - "A wy tutaj to pijecie w ogóle?". Ten z bardziej czerwonym nosem spojrzał złowrogo i powiedział: "My nie! Jesteśmy muzułmanami", na co ten drugi, ten z lewej dorzucił - "jak to nie pijemy? Pijemy codziennie, Panie"... i tak zrobiło się wesoło i swojsko w parę sekund. Potem przychodzili kolejni miejscowi, oprowadzili nas po wiosce i po samym meczecie, który wybudował jeden z ich mieszkańców, wcześniej jednak dorobił się sporego majątku w Moskwie, bo tam są perspektywy - jak mówili miejscowi... Po godzinie w wesołych nastrojach opuszczaliśmy sielską wioskę Kvemo Bolnisi i mieliśmy ochotę napić się w pierwszym napotkanym lokalu trochę młodego wina...
— 6.12.2009, 19:21:42
Pustkowia w Tetri Tskaro, małym miasteczku w rejonie Kvemo Kartlii, czyli części Gruzji w pobliżu granicy z Azerbejdżanem... Miasteczko było do niedawna zasiedlone przez Greków, którzy mieszkali tu od wieków. Jednak na wezwanie rządu Grecji postanowili się nagle stąd wyprowadzić i powrócić do swej praojczyzny. Tetri Tskaro stało się miejscem nieomal wyludnionym, większość domów stoi opuszczonych, a krajobraz tu malowniczy, wokół miasteczka niewysokie góry... Po ulicach chodzą krowy i świnie, zdaje się, że bezpańskie, może porzucone przez swych dawnych gospodarzy. Czasem, raz na kilkadziesiąt minut przejeżdża tędy samochód albo szkolny autobus. Sielsko jest, cicho, spokojnie i nikt tu nie zagląda, no może czasem, przypadkiem, tak jak ja... Czułem się tam niesamowicie, jakby to miejsce było mi znajome, takie wręcz rodzime, jakby kiedyś mieszkała tu moja babcia, jakbym spędził tu wczesne dzieciństwo... Dziwne jest czasem podróżowanie, przynosi tyle niesamowitych doznań, odczuć, których się nie spodziewamy...
— 6.12.2009, 15:00:36
Uwielbiam stare zakłady fotograficzne, jest w nich jakaś magia zatrzymania w czasie. Ze starych pożółkłych fotografii spoglądają ludzie i mam zawsze wrażenie, że mimo tego, iz nie znam tych osób, to ich twarze są mi znajome... To one tworzą te miejsca, to ich historie mówią najwięcej o mieście w którym żyli... Chętniej zwiedzam stare zakłady fotograficzne, niz popularne muzea, bo widzę w nich więcej prawdy o danym miejscu... Fotografie przełużają ludziom życie. Bo, pomimo, iż odchodzą oni fizycznie, to pamięc o nich pozostaje w kadrach, w starych witrynach foto zakładów...
— 30.11.2009, 12:03:04
Tbilisi. Dumnie położone na obu brzegach rzeki Mtkvari. Od dziesiątek wieków przechodziło z rąk do rąk, co wywarło silne piętno na kosmopolityczny jego charakter. Obok siebie stoją tu świątynie wielu wyznań, mieszka tu mnóstwo grup etnicznych. I mimo iż Tbilisi jest stolicą Gruzji, to ta swoista wieloetnicznośc sprawia, iż jest ono stolicą nie tylko gruzińską. Miałem okazję byc w nowowybudowanej świątyni asyryjskiej i rozmawiac z przemiłym patriarchą Kościoła Asyryjskiego w Gruzji. Kurdowie - Jezydzi, rózniący się wyznaniem od swych islamskich pobratymów z Kurdystanu nie wybudowali jeszcze swojej świątyni, podobno ich klany nie potrafią porozumiec się co do tego, gdzie miałaby stanąc i jak miałaby wyglądac. Tbilisi, jak każde wielkie miasto ma wiele twarzy. Jest tu i ładnie i brzydko zarazem. Piękna architektura, wspaniałe położenie, mnóstwo zabytków, doskonała kuchnia i otwarci ludzie sprawiają, że mniej uwagi zwraca się na zaśmiecenie, popadające w ruinę całe dzielnice, wszechobecny smród spalin wymieszany z siarkowym zapachem z wnętrza ziemi (wystarczy zjechac w dół do metra...). Mniej przeszkadza piractwo komunikacyjne - pieszy jest tu zupełnie nieistotnym elementem infrastruktury drogowej. Nikt nie zadaje sobie trudności, zeby nawet na przejściu dla pieszych ustąpic mu pierwszeństwa. Taksówkarze slabo orientują się we własnym mieście, gdzie oznaczenia domów i ulic rozmieszczone są często bez żadnego logicznego planu... Ale Tbilisi mimo to zachwyca, urzeka, sprawia, że chce się tam wracac z uczuciem jakby wracało się do siebie...
— 20.11.2009, 17:27:02
W Tbilisi spędziłem w sumie około 10 dni. Zamieszkałem w Avlabari, starej ormiańskiej dzielnicy, przypominajacej miejscami warszawską Pragę swoim klimatem. Architektura tu zupełnie inna, ale jest coś w ludziach co przywodzi na myśl nasze praskie klimaty, choc z pewnością z bezpieczeństwem w Tbilisi jest znacznie lepiej niż w naszej stolicy. Kilkaset metrów od mojego pensjonatu wznosi się największa obecnie świątynia Gruzji Tsminda Sameba (Bazylika Świętej Trójcy) wybudowana przed kilku laty w stylu gruzińskiej architektury sakralnej. W Avlabari jest jeszcze kilka innych kościołów ormiańskich i gruzińskich. Jednak to miejscowi mieszkańcy nadaja największego kolorytu tej okolicy. Avlabari tętni życiem, handel kwitnie na każdej ulicy. Jest dzięki temu kolorowo, mieszają się zapachy owoców, świerzego pieczywa, rozmaite wonie serów owczych i kozich z aromatem pięknych kwiatów i setką innych zapachów które cięzko w pierwszej chwili rozróżnic i rozpoznac. Warto wstac wcześnie rano i przejśc się uliczkami Avlabari, bo już we wczenych godzinach miejscowy tygiel kulturowy nabiera rozpędu w swych marketingowo-towarzyskich działaniach, osiągajac kulminację po południu, kiedy tłumy potencjalnych klientów wracają zatłoczonymi ulicami z pracy. Wieczorem jest już spokojniej, co nie znaczy mniej tłumnie i gwarnie, ale nie widac już pospiechu, wszechobecnego biegu i zamieszania. Avlabari budzi się wcześnie, kładzie spac późno, a w nocy odpoczywa w świetle nielicznych latarni i blasku bijącego z iluminacji pięknie połozonych świątyń.
Hawana, miasto magiczne. Zatrzymane w biegu, jakby z utęsknieniem czekało na nadejście lepszych czasów. Zalane słońcem ulice pełne reliktów dawnej świetności. To miasto jest jak sen na jawie ulicznego fotografa. Niepoukładane, chaotyczne, niespójne i wiecznie wibrujące. Uwielbiam takie miejsca z charakterem i duszą ale jednocześnie pozbawione podporządkowania obecnej rzeczywistości. W Hawanie przeniosłem się w czasie do lat mojego dzieciństwa. Stare, wysłużone, ale nie pozbawione jeszcze stylu i gracji samochody, urocze, stylowe acz sypiące się kamienice. Świat retro w pełnym wydaniu, którego już ze świecą szukać gdziekolwiek indziej. Żyjące gwarem, muzyką i tańcem uliczki. Życie tu już od dekad nie jest łatwe i proste. Niektórzy mówią, że to zupełna wegetacja i upokorzenie dla miejscowej ludności. Z pewnością jest to jedna z prawd, ale są też inne... Hawana jest jak zakurzony album z fotografiami odkryty przypadkiem na nieodwiedzanym od lat strychu. Wystarczy go tylko otworzyć...
— 4.11.2024, 14:43:52
Do wioski Lao Chai, położonej wśród bajecznych tarasów ryżowych zaprowadziły mnie spotkane wcześniej w górach kobiety z plemienia Black Hmong. Region ten zamieszkany jest przez kilkadziesiąt grup etnicznych, z których każda posiada odmienny język, obyczaje, własne, często bardzo kolorowe stroje. Dzieci w tym regionie z reguły od wczesnych lat ciężko pracują na polach ryżowych i w gospodarstwie, a nauka w szkole jest dla nich w pewnym sensie wytchnieniem, odpoczynkiem. Poza tym pomagają swoim matkom wykonywać i sprzedawać różnego rodzaju pamiątki (głównie wyszywane, ręcznie barwione chusty i inne drobne, tkane ozdoby)... Nie ma tu laptopów, tabletów, psp i innego tego typu sprzętu. Pomimo masy obowiązków dzieci są radosne (oczywiście pozując do zdjęcia zrobiły się na chwilę "poważne"). Będąc tam pomyślałem, że w sumie nie wszędzie na świecie XXI wiek znaczy to samo...
— 9.09.2015, 16:05:50
W miasteczku Dżalalabad w Kirgistanie odwiedziłem cmentarz, gdzie pochowano 96 polskich żołnierzy z 5 Dywizji Piechoty generała Andersa. Dywizja ta stacjonowała w Dżalalabadzie od stycznia do sierpnia 1942 roku. Dywizja liczyła około 15 tysięcy żołnierzy i oficerów, ale oprócz nich przebywało w Dżalalabadzie mniej więcej tyle samo osób cywilnych, tylko co wypuszczonych z zesłania, w tym wiele chorych i sierot. Pierwszym dowódcą Dywizji był gen. Mieczysław Boruta-Spiechowicz, następnie gen. Bronisław Rakowski. Po ewakuacji do Iranu dywizja walczyła później pod Monte Cassino. Na cmentarz ten zaprowadził nas miejscowy polski ksiądz z parafii Matki Teresy z Kalkuty w Dżalalabadzie... Obecnie jest tam tylko symboliczny pomnik i wbudowana tablica pamiątkowa, gdzie miejscowi przynoszą kwiaty. Obok zarośnięty trawą, zapomniany cmentarzyk prawosławny i muzułmański na wzgórzach i pasące się pomiędzy grobami krowy... Jak się okazało, polscy żołnierze podczas kilku miesięcy swego pobytu w tym mieście w 1942 r., zdążyli też wybudować kościół i zasadzić wokół niego liczne dęby... Obecnie w budynku tym mieści się tzw. letni teatr...
— 11.06.2014, 12:08:38
W Turcji bardzo wyraźnie widoczne są dwa światy. Ten zarezerwowany dla chłopców i zupełnie odmienny dla dziewczynek. Już od pierwszych lat życia inne zasady obowiązują w każdej z tych grup. Chłopcom ogólnie więcej wolno, choć bardziej podlegają wychowaniu ze strony ojca. Dziewczynki w tych bardziej tradycyjnych rodzinach mają ograniczone możliwości tego co mogą, a co jest raczej niewskazane... Stąd też często można zauważyć na tureckich ulicach beztroskę chłopięcych, ulicznych zabaw. Dziewczynki tylko do pewnego czasu bawią się na ulicy. W pewnym momencie traktowane są już bardziej jak dorosłe panny i inaczej podchodzi się do ich wychowania. Turcja bardzo się ostatnio zmienia. Do wielkich miast (jak na przykład Stambuł) napływa coraz więcej ludności z Anatolii - głębokiej tureckiej prowincji (dużo wśród nich Kurdów). Przywożą oni ze sobą tę bardziej tradycyjną obyczajowość. Widać to zwłaszcza na setkach nowych osiedli, wyrastających w Stambule jak grzyby po deszczu... Jednak nawet w starych dzielnicach miasta, jak Fener, które do niedawna miały charakter dość kosmopolityczny (ze względu na to iż mieszkali tu też Ormianie, Żydzi i inni przedstawiciele nie islamskich wierzeń), widać ogromne zmiany. Powrót do zasad moralnych sprzed panowania Ataturka i jego świeckich poglądów zdaje się być coraz bardziej wyraźny. Stąd też podział na wspomniane przeze mnie dwa światy, który nie tak dawno powoli zaczynał się zacierać, na nowo się odradza i umacnia...
— 9.05.2014, 12:14:41
W Fener, starej dzielnicy Stambułu życie toczy się na ulicy... Każdy niemal zakątek tętni życiem. Dzieci bawią się, czasem pracują, pomagając rodzicom. Takie obrazki dawno już znikły z polskiej stolicy, a przynajmniej należą do rzadkości... Stambuł też się zmienia, ulega nowoczesnemu planowaniu. Są jednak w dalszym ciągu dzielnice, gdzie wszystko toczy się jak dawniej. Miasto zaludniane jest z roku na rok przez dziesiątki tysięcy przybyszy z Anatolii, wschodnich krańców Turcji. Napływa zwłaszcza wielu Kurdów, zmieniając nieco obraz miasta w stronę bardziej tradycyjnego. Stambuł się zmienia za rządów Erdogana, dryfuje w stronę mniej tradycyjnego islamu. Widać to na każdym kroku. Dziesiątki nowo otwartych szkółek religijnych (koranicznych), dużo zasłoniętych od stóp do głów kobiet... Kiedy byłem w turystycznej Kapadocji, trudno było znaleźć sklep spożywczy sprzedający piwo (w Goreme tylko jeden taki sklep się znajduje), podczas gdy kilka lat temu w każdym niemal sklepie można było swobodnie nabyć ten trunek... świeckie rządy Ataturka oraz jego legenda coraz bardziej są zacierane. A wydawałoby się jeszcze niedawno, że Ataturk jest nieśmiertelny... Mimo wszystko wspaniałym doświadczeniem jest obserwowanie zmian jakie zachodzą w tym nadal tajemniczym i orientalnym mieście. W tym roku czeka mnie kolejna wyprawa w te strony, więc chętnie podzielę się z wami kolejnymi obserwacjami :)))
— 11.04.2014, 11:21:11
Koczowniczy tryb życia jest nadal popularny w Kirgistanie. Niektórzy żyją tak cały czas. Dużo jest też osób które w ten sposób żyją od wiosny do jesieni, tylko na zimę przeprowadzając się do wiosek i miast. Egzystencja w jurcie nie jest łatwa, ale jest też wiele zalet takiego sposobu życia. Przede wszystkim spokój i cisza (jurty są zazwyczaj bardzo oddalone od skupisk ludzkich). Krajobraz (miejsca na jurtę wybierane są nieprzypadkowo). Czysta woda i powietrze. Kontakt z przyrodą (dziką i tą bardziej udomowioną...)... Mieszkałem przez kilka dni w jurtach i muszę przyznać, że szczególnie nad jeziorem Song-Kul to niezapomniane przeżycie, gdzie w promieniu kilkudziesięciu kilometrów nie ma ani jednej wioski. Oczywiście nie pracowałem w ciągu dnia jak to robią mieszkańcy, tylko szwędałem się po okolicy, ale sam fakt surowości i piękna tego miejsca sprawił, że zostałbym tam chętnie co najmniej na 2 tygodnie albo i dłużej... Nad jeziorem Song Kul jedliśmy ryby (przed chwilą złowione), potem ryż z sosem maślanym, popijając to kozim mlekiem i zagryzając owczym serem... Na koniec aromatyczna herbata z miseczki albo parę łyków kumysu. Podobało mi się, że ludzie są tam samowystarczalni. W zasadzie prawie nie muszą korzystać z dobrodziejstw (i przekleństw) cywilizacji. Nie ma tam kontaktu ze światem, poza telefonem komórkowym, który służy tylko do komunikowania się pomiędzy rodziną w celu wzajemnego zapraszania się... Człowiek jest zdrowszy, bo nie ma pojęcia co się dzieje na świecie, martwi się jedynie o to co dookoła niego w promieniu kilkuset metrów. Czasem pojawi się zbłąkany wędrowiec, z którym można pogadać i dowiedzieć się czegoś o świecie, ale lepiej nie za wiele, by głowy nie zaprzątać niepotrzebnymi zmartwieniami. Spokój na łódce podczas łowienia ryb, spokój podczas przyrządzania posiłków. Ogólnie spore wyciszenie i tylko odgłosy przyrody na które ucho szczególnie wyczulone. Pamiętam młodego wilka, który podchodził na ok. 100 metrów do naszych jurt i stał tak i obserwował nas z ciekawością. Bliżej nie podchodził raczej (może w nocy). Tak mi się wtedy przypomniały sceny z "Tańczącego z wilkami" i bardzo mnie jego obecność cieszyła, a gospodarz mówił, że czasem towarzyszy mu (ów wilczek) podczas polowań (trzyma się zawsze ze 100 metrów z boku...). Takie to sielskie życie w jurcie, gdzieś pośrodku górzystego Kirgistanu...
— 9.04.2014, 13:54:36
Kolejny marcowy wypad na Maltę okazał się być bardzo ciekawy. Pierwszego dnia zrobiłem sobie trekking z Golden Bay przez zatokę Ghajn Tuffieha, aż po następną - Gnejna Bay. Początkowo szło się wąską ścieżką, chwilami nawet plażą. Potem w górę klifami, pomiędzy bajecznie kolorowymi zboczami, pełnymi wiosennych kwiatów. Potem ścieżka się gdzieś zgubiła i dalej przyszło mi przedzierać się przez gęste krzaki, pełne ostrych kolców. Stromizny były tam znaczne, więc parę razy poślizgnąłem się i zjechałem nieznacznie w dół. na szczęście gęsta roślinność pozwalała bezpiecznie wyhamować. W końcu, po dłuższym czasie znalazłem jakąś ścieżkę dużo niżej. Ta zaprowadziła mnie do zatoki Gnejna, gdzie przy plaży stał nawet samochód z barkiem i napojami. Stamtąd jeszcze pozostało mi dojść asfaltową drogą pod górę kilka kilometrów do miejscowości Mgarr. Tego dnia widoki na okoliczne zatoki podczas trekkingu przeszły moje najśmielsze marzenia. Kolory morza, piasku, różnorodność skał i roślinności upajały wręcz swoim zróżnicowaniem. Innego dnia udałem się na południe wyspy. Najpierw moim celem stało się senne miasteczko Zebbug, pełne kościółków, kapliczek, urokliwe miejsce. Potem następne, równie urocze Siggiewi, z pięknym kościołem, ale równie senne i cichutkie. Z Siggiewi pojechałem rejsowym busem do zatoki, w pobliże słynnego Blue Grotto. Tam prawie nikogo nie było. Po krótkim spacerze wgłąb fiordu postanowiłem dojść pieszo do Zurrieq (czyt. Żurek), miejscowości kilka kilometrów dalej. Zurrieq oglądałem w promieniach zachodzącego słońca. Sciany domów stały się wręcz czerwone, a dzwony na wieczorną mszę dopełniły niesamowitego klimatu tego miejsca. Z Zurrieq wróciłem do Valetty późnym wieczorem. Ostatniego dnia postanowiłem zajrzeć do miejsca określanego mianem Three cities, czyli trzech miast połozonych na półwyspach od wschodniej strony Valetty. Autobusem dotarłem do Birgu na środkowym półwyspie o nazwie Senglea. Spacerowałem wzdłuż zatoki podziwiając piękne łódki, jachty i duże nowoczesne statki. Potem trochę spaceru po centralnej, starej części, wąskich uliczkach, domach o drewnianych balkonach. Z Birgu wróciłem do Valetty i jeszcze raz przeszedłem się po jej uroczej starówce... Malta w marcu urzeka, zwłaszcza roślinność jeszcze dość bujna, w pełni rozkwitu. Po trzech pobytach na Malcie mogę śmiało stwierdzić, że polubiłem to małe państewko, które pomimo swej niewielkiej powierzchni można poznawać na 1000 sposobów i nigdy się nie znudzić...
— 4.04.2014, 17:44:08
Styczeń na Malcie to miesiąc szczególny. Podczas gdy Warszawa skuta jest mrozem i owiana śniegiem, maltańskie skały pokrywają się soczystą zielenią. Wszystkie drzewa i krzewy zaczynają kwitnąć. Jednym słowem maj w styczniu. Odwiedziłem tym razem kilka małych miejscowości na pn.-wsch. wybrzeżu głównej wyspy. Marsaskala jest z nich najbardziej wysunięta na północ. Ta niewielka mieścinka położona jest na brzegach wąskiej zatoki, ostro wcinającej się w ląd. Tradycyjnie, jak to w maltańskich miejscowościach, w samym centrum jest pokaźny kościół, sporo kamiennych domów, mała przystań łódek... Fajnie było przejść się na spacer promenadą nad brzegiem zatoki. Idąc tak wśród dorodnych palm zauważyłem, że co chwilę mijała mnie kolejna osoba uprawiająca joging. Wyglądało to tak, jakby w tym sennym miasteczku co drugi mieszkaniec właśnie sobie biegał... Idąc dalej w stronę otwartego morza, na brzegu zauważyłem skalne tarasy solne, pewnie jeszcze niedawno będące w użyciu. Są to bardzo fotogeniczne miejsca, wyżłobione w kształcie kwadratów, prostokątów, kół i trójkątów, gdzie z morskiej wody pod wpływem słońca i parowania osadzała się sól... Spacer po Marsaskala, wśród pustych uliczek, gdzie przechadzały się tylko psy i koty był fajnym zwieńczeniem tego styczniowego dnia. Do Valetty wróciłem w pół godziny autobusem, pokonując około kilkanaście kilometrów przez większe i mniejsze miasteczka. Następnego dnia postanowiłem odwiedzić słynne z kolorowych łódek rybackich Marsaxlokk i pobliską Birzebugga. Kupiłem bilet całodobowy za 1.50 EUR, dzieki któremu mogłem przesiadać się tego dnia dowolną ilość razy. Do Marsaxlokk dotarłem w niespełna godzinę. Dzień był piękny, słoneczny, lekkie powiewy wiatru łagodziły prażące słońce. Wysiadłem z autobusu w pobliżu przystani i kościoła (jak zwykle bardzo okazałego). Przeszedłem się wzdłuż zatoki podziwiając kolorowe łódki (luzzu), które są motywem przewodnim tego miejsca. Odwiedziłem jakiś lokalny bazarek z pamiątkami i owocami i zakupiłem fartuch kuchenny z wizerunkiem starego maltańskiego autobusu oraz miniaturę tegoż dla mojego syna. Przez kilka następnych godzin poznawałem peryferie miasteczka, spacerując okolicznymi drogami. Kiedy uznałem, że nasyciłem już swoje zmysły kolorytem Marsaxlokk, wsiadłem w autobus i za kilkanaście minut byłem już w sąsiedniej miejscowości nadmorskiej o wdzięcznej nazwie Birzebugga. O ile Marsaxlokk można nazwać cichym rybackim miasteczkiem, to Birzebugga leży w cieniu wielkiego portu, przez co trudno tam się poczuć jak w sennym miasteczku. Jednak po jakimś czasie stwierdziłem, że i tu jest bardzo spokojnie, zwłaszcza w labiryncie wąskich uliczek w centrum i na pięknej piaszczystej plaży, wśród palm...
— 6.03.2014, 15:10:39
Shushi jest niewielkim miasteczkiem w zachodniej części Górskiego Karabachu. Położone jest niedaleko (kilkadziesiąt kilometrów) od Stepanakertu - stolicy tej do dziś przez nikogo nie uznawanej enklawy. Wojna w Karabachu trwała długo i nadal widać jej ślady. Shushi jest bardzo zniszczone, w miasteczku pełno jest ruin, spalonych domów... Ormiańscy emigranci (głównie z USA) bardzo mocno inwestują w infrastrukturę tego regionu, uważanego przez Ormian za rdzenną ziemię przodków. Bolszewicy w 1920 r. mocno namieszali oddając ten region Azerbejdżanowi. W końcu w latach 1991-94 rozegrała się wojna ormiańsko - azerska o Karabach. Azerowie początkowo zajęli większość tych terenów, korzystając z radzieckiej broni, jednak po pewnym czasie ormiańskie natarcie przechyliło szalę zwycięstwa na korzyść wolnego Arcachu (tak nazwa Karabachu brzmi po ormiańsku). Oczywiście do Karabachu można wjechać tylko z Armenii. Co ciekawe w Erewaniu znajduje się Ambasada Górskiego Karabachu i należy tam wykupić wizę wjazdową i podpisać zgodę, że nie będzie się poruszać w rejonach położonych w pobliżu wschodnich rubieży republiki, gdzie nadal dochodzi do sporadycznych ostrzałów z obu stron. Ciekawym jest też, że mimo konfliktu, a może wręcz dzięki niemu, w Karabachu jeździ się po równiutkich asfaltowych drogach, podczas gdy te w Armenii pozostawiają wiele do życzenia... W Shushi życie toczy się jednak w cieniu minionej wojny. Na uliczkach jest dość pusto. Spotkałem grupki dzieci powracające ze szkoły i starszych ludzi, zastygłych w zakamarkach i ruinach miasta. Spacerując tam miałem wrażenie, że czas się zatrzymał, a ludzie pogrążyli się w jakimś letargu, jakby w niepewności oczekując co im życie przyniesie... Wystarczyło jednak przejechać 20 km., do centrum Stepanakertu, które zostało już odbudowane, by przekonać się, że nie wszędzie jest tak samo. Stolica Górskiego Karabachu tętni życiem, choć miasto to też niezbyt wielkie. Karabach nie tylko z nazwy jest górski. Piękne krajobrazy, mało zaludnione tereny przypominają nieco nasze Bieszczady lub Beskid Niski...
— 8.01.2014, 11:09:21
W okolicach miasteczka Tafraoute, na pd. Maroka jest urokliwa dolina otoczona ciekawymi formami skalnymi. W 1984 r. belgijski artysta Jean Veran pomalował niektóre z wielkich głazów na różne kolory (zużył przy tym 18 ton farby). Dominuje co prawda niesamowity błękitny barwnik, ale są też róże, zielenie, szarości... Cudowne to miejsce. W maju, kiedy wraz z przyjaciółmi chodziliśmy tą doliną nie spotkaliśmy tam przez kilka godzin nikogo. Jedynie przypałętał się do nas miejscowy pies, który robił nam za przewodnika i kompana. W zamian za te usługi wynagrodziliśmy go strawą i wodą, co przy 40-stopniowym upale było nie bez znaczenia :))) Kolorowe skały rozciągają się tam na długości kilku kilometrów - są to takie zgrupowania głazów, które nagle wyłaniają nam się podczas spaceru w jakichś zakamarkach skalnych. Jest też kilka ogromnych skał w całości pomalowanych i choć nie jestem za upiększaniem przyrody to w tym miejscu bardzo mi się to podobało...
— 2.01.2014, 15:40:13
Gdzieś pośrodku kazachskiego stepu natknęliśmy się na niewielkie gospodarstwo domowe, gdzie u gospodyni udało się zamówić gotowaną baraninę, kumys i czarną herbatę... Wokół domu pełno było "pomników" dawnej sowieckiej myśli technicznej, mały cmentarzyk UAZ-ów, GAZ-ów i innych tym podobnych pojazdów... Nie tak daleko stąd do Bajkonuru, choć niedaleko na stepie to jakiś dzień jazdy po ubitych ledwie szlakach. Wokół słychać było tylko świst wiatru i odgłosy owieczek, kóz i krów. Można by rzec idylla dla spragnionych spokoju... Ciężki klimat panujący na stepie (upalne lato i susze oraz mroźne, śnieżne zimy) sprawił, że mało kto pozostał tu na stałe. Młodzi jak to młodzi, uciekają do miast w pogoni za łatwiejszym życiem. Nawet ziemia tu nieurodzajna, sam piach. Ludzie, którzy już zostali są twardzi i niezłomni, często nieufni wobec przybyszów. Gorąca baranina, podana bez żadnych przypraw, popita kwaśnym kumysem natchnęła nas do dalszej podróży przez bezkresny step...
— 11.12.2013, 10:45:37
Centrum Astany, stolicy Kazachstanu... Sen szalonego architekta, post-soc-realistyczna wizja przyszłości. To miasto jest inne niż wszystko, pośrodku bezkresnego stepu, jak stacja galaktyczna innej obcej kultury... Najbardziej poraża jednak kontrast po wyjeździe z Astany i wędrówka przez bezdroża Kazachstanu. Takich kontrastów jeszcze nie widziałem... Wróciłem właśnie z wyprawy po tym kraju. 6500 km. to i tak mało, ale myślę, że mam wam trochę do pokazania ciekawostek z tego znów nie tak bardzo znanego nam zakątka świata.
— 25.11.2013, 12:23:27
Wielu z nas zapewne miało marzenia w wieku szkolnym lub studenckim a czasem i dorosłym by założyć swój zespół, grać koncerty... Kupowało się pierwsze elektryczne wiosło, okazyjnie od kolegi, bo w sklepach ceny przeważnie odstraszały... Teraz trochę się to zmieniło, dostępność instrumentów i ich gama jest dużo większa. Spacerując po uliczkach Fener w Stambule zobaczyłem tych dwóch młodzieńców i wspomnienia wróciły... Pierwsza gitara, marzenia, które prześcigały znacznie umiejętności... W starych dzielnicach Stambułu można się czasem o kilkadziesiąt lat cofnąć w czasie i dlatego lubię tam zaglądać, bo jest to trochę taka podróż do moich własnych pragnień i wspomnień...
— 25.11.2013, 12:22:21
Malta to taka dziwna mała wysepka. Pełna uroku i południowego klimatu, choć momentami bardzo archaiczna. Gdzie wzrokiem sięgnąć wszędzie kościoły. przed Wielkanocą pełno także różnych ołtarzyków, ozdób, girlandów, świadczących o przywiązaniu mieszkańców do tradycji religijnej. Trafiłem tam pewnego wieczoru na droge krzyżową, kiedy to dwunastu zakapturzonych mężczyzn dźwigało posąg matki boskiej osadzony na ogromnej ukwieconej skrzyni. Procesja szła stromymi uliczkami starej Valetty, a z megafonów na ścianach kamiennych domów dochodził tubalny głos odprawiającego nabożeństwo kapłana. Maltańczycy to mały naród. Chodząc ulicami miasteczek ma się wrażenie, że w większości to starsi ludzie, niewiele widać młodzieży i dzieci. Za to przyjezdnych, poszukujących swego miejsca na ziemi, aż nadto. W większości to mieszkańcy Rogu Afryki: Somalijczycy, Etiopczycy... Pełno na Malcie brytyjskich śladów i symboli. Począwszy od czerwonych budek telefonicznych, przez stare brytyjskie samochody, poruszające się lewą stroną, aż po angielski język, dominujący w wielu sferach życia. Malta ma wiele pieknych zatok, z cudownym złotym piaskiem, więc od lat jest też celem masowej turystyki. Ale poza sezonem miło jest się poruszać po tym niewielkim terenie i dać się zgubić w wąskich uliczkach Rabatu, Mdiny czy Valetty.
— 27.03.2013, 10:31:29
Mam taką swoją ulubioną dzielnicę w Stambule, taką mniej znaną, nie zadeptaną jeszcze przez tłumy turystów... Wszystko toczy się tam jak dawniej, powoli, w rytmie niespiesznych kroków na brukowanych schodach przed starym greckim kościółkiem. Tym miejscem jest Fener, okolica niegdyś zamieszkana przez ludność chrześcijańską i skupiska żydowskie. Dzisiaj już w większości żyją tu Turcy i Kurdowie, ale ślady dawnego blasku pozostały. I tak sobie chodzę uliczkami starego Fener i obserwuję sobie ludzi zajętych codziennymi, bardziej lub mniej błachymi sprawami i czuję, że jestem w domu... Pamiętam taki nastrój ze swojego dzieciństwa, ze swojego miasta, choć już wiele lat temu. Pamiętam zapach wywieszanej na podwórkach bielizny, dzieci bawiące się na ulicy... Taki Fener uwielbiam i pochłaniam łapczywie od poranka po zmierzch...
— 27.10.2012, 00:27:30
Kirgistan, niesamowite miejsca. Niebotyczne góry, cudowna, nienaruszona przyroda, ciekawi ludzie. Tak mało wiedziałem o tym skrawku Azji przed wyjazdem. Teraz mam wrażenie, że ten kraj jest mi bliski, choć nadal obcy i daleki. Miasta są tam brzydkie, postsowieckie straszydła architektoniczne wyzierają zza każdego węgła. Aluminium, stal i beton nie przyjęły się na stałe. Teraz niszczeją, rdzewieją i zapadają się pod ziemię, porasta je bujna kirgiska trawa. Kirgizi nadal wybierają ciepło jurty, bliskość przyrody, towarzystwo koni, baranów i krystaliczną wodę prosto ze strumienia. Jednak dziesiątki lat sowietyzacji pozostawiają na nich swe piętno. Kryzys w tym pięknym kraju, azjatyckiej Szwajcarii jest widoczny na każdym kroku... A w kryzysie najłatwiej pogrążyć się jeszcze bardziej z flaszką wódki w ręku zapijać przeszłość i teraźniejszość, śniąc o lepszym jutrze, które nigdy nie nadchodzi... Kirgiz musi czuć przestrzeń, powiew wiatru z gór. Wtedy jest w pełni szczęśliwy. I w zasadzie nie ma się mu co dziwić, bo patrząc na kirgiskie przełęcze, łańcuchy Tien Szan, Pamiru ma się wrażenie bliskości nieba. Taka to podniebna republika byłego Sojuzu, dziś kraj wolny, choć nie do końca niezależny, usiłujący podnieść się i pozbierać, niczym bokser po ciężkim nokaucie. Potrzeba czasu i wielkiego hartu ducha, by zacząć od nowa, po swojemu...
— 27.10.2012, 00:13:37
Armenia... wszechobecny zapach kadzidła, przemieszany z wonią ziół górskich. Pomimo niewielkiego kraju, ogromne, niekończące się przestrzenie, stada owiec, samotni jeźdźcy na rączych koniach, zagubione kościoły... Ten kraj zachwyca od pierwszego wejrzenia. I mniejsza o to jaka jest tam obecnie sytuacja geopolityczna, tam czuje się wieki, czuje się przeszłość w każdym kolejnym kroku. Potomkowie potężnego państwa Urartu są gościnni, uśmiechnięci, żyją powoli z nadzieją na lepsze jutro. Smak świeżo upieczonego lawashu, słonego sera... nawet ich kuchnia opiera się na tradycyjnych potrawach i składnikach używanych od tysiącleci... Armenia, trochę zapomniana przez świat starsza siostra, doświadczona przez los, sąsiadów, nadal jest piękna i dumna... Jej oczy wciąż lśnią blaskiem górskich strumieni, jej twarz smagana chłodnymi wiatrami jest niewzruszona, jej postać wysmukła jak legendarna Achtamar...
— 23.05.2011, 01:22:05
Helsinki przywitały mnie mrozem (-26 C) i mocnym słońcem. Dźwięk skrzypiącego pod butami śniegu, mocne promienie powodujące mrużenie oczu... Poczucie, że Helsinki leżą na wyspach jakoś nijak miało się do tego co zobaczyłem... Wszędzie śnieg i lód, jakby to miasto było otoczone dziesiątkami kilometrów białej równiny. Miasto jak miasto, architekturą może nie powala na kolana, ale ma swój niepowtarzalny klimat, taką mieszankę skandynawsko-rosyjską... Ruch tu niewielki jak na stolicę, spokój raczej i mnóstwo ludzi uprawiających sporty zimowe, począwszy od zwykłego biegania, aż po łyżwy i narty biegowe na skutych lodem zatokach. W spacerze po mieście towarzyszyła mi butelka Krupniku, dzięki której jakoś nie traciłem rezonu przy tych ekstremalnych temperaturach. Dotrwałem nawet do magicznego zachodu słońca, który podziwiałem z jednego ze wzgórz na południowym krańcu głównej wyspy... Morskie boje skute lodem, oblane czerwienią zachodzącego słońca, majaczące w oddali statki i kępki małych wysepek... Wow, poczułem się jakbym dotarł na biegun północny :) Wrażenie to nie opuszczało mnie zresztą przez cały mój pobyt w Helsinkach. W nocy temperatura spadała poniżej -30 stopni i to już nie były przelewki. Raz zdarzyło mi się wracać dobrze po północy z jednego z pubów i był to bardzo szybki powrót... Ostatniego dnia trafiłem w centrum miasta na dwa ciekawe wydarzenia. Pierwszym był przemarsz wojska spod pałacu prezydenckiego i przejazd głowy państwa (Pani Tarji) piękną limuzyną... Zaraz po sąsiedzku przejechało chyba ze 40 ciężarówek (śmieciarek) wyładowanych po brzegi przebranymi w kolorowe stroje absolwentów helsińskich szkół średnich, którzy dostali się właśnie na wyższe studia... Widok był niesamowity. Po dość spokojnym mieście jechał ciąg śmieciarek z rozwrzeszczanymi małolatami na pokładzie, w pomalowanych kombinezonach... Młodzi Finowie potrafią się bawić... nawet przy takiej aurze... Miałem wrażenie, że Helsinki to jakiś inny (mroźny) kontynent. Krótki, półtoragodzinny przelot do Warszawy uzmysłowił mi jednak, że to niewielka odległość od mojej Warszawy... Oby do wiosny :)
— 28.02.2011, 15:57:56
W zaułkach starego Tbilisi życie nadal toczy się jak dziesiątki lat temu. Powolnie, dostojnie jakby mijają godziny, dni, tygodnie. Mija życie. Mija w rytmie cichych kroków w bocznej uliczce i w takt dzwonów pobliskiej cerkwi. Całe pokolenia kotów dachowców, wyglądających spod niedomkniętych klap śmietników, stara, skrzypiąca, nigdy nie oliwiona okiennica, wisząca na jednym zawiasie i głęboka cisza są świadkami tego przemijania. I rok po roku i dzień za dniem dziś stapia się z wczoraj, a jutro... a kogo obchodzi jutro?...
— 23.12.2009, 10:21:24
Wróciłem niedawno z Ljubljany. Jak na stolicę europejskiego kraju bardzo spokojne, ciche miasteczko, pełne uroczych zakątkow. Starówka położona po obu brzegach Ljubljanicy, połączonych kilkoma gustownymi mostami. Słoweńcy mają artystyczną duszę. Nawet wystawy sklepowe są dopieszczone, wychuchane, urządzone z niesamowitą inwencją... Mieszkańcy Ljubljany upodobali sobie jazdę na rowerze i dobrze robi to ich miastu, zmniejsza korki, wycisza to miejsce. Widać też nastawienie na ekologię, zdrowy tryb życia. Po zadymionym, choć niesamowitym Tbilisi, czułem się jakbym trafił do uzdrowiska, na wczasy lecznicze lub inny turnus związany z odnową biologiczną... Fotografując Ljubljanę początkowo nie miałem pomysłu jak chcę ją pokazać, ale gdy zauważyłem domy odbijające się w wodach rzeki postanowiłem to zrobić tak jak to czynili impresjoniści na swych płutnach wieki temu i myślę, że to oddaje klimat tego miejsca. Poza tym fotografowałem stare zakłady fryzjerskie, urocze sklepy z tradycją i ludzi, bo to nieodłączny temat moich zdjęć. Pogoda bywała kapryśna, jak to pod koniec listopada, ale momentami pokazywało się słońce odsłaniając prawdziwy urok tego miasta. Słowenia jest małym krajem. Z Ljubljany blisko jest w Alpy, nad Adriatyk, do Wenecji, czy Monachium... To daje jej mieszkańcom duży wybór jak spędzać wolne dni. Ljubljana jest dobrym miejscem do życia, przewidywalnym, spokojnym, uroczym, może nawet trochę nudnym na dłuższą metę, ale z takim zapleczem w pobliżu nie stanowi to większego problemu...
— 14.12.2009, 21:23:08
Uwielbiam fotografowac starszych ludzi. Może przez fakt, że są oni pomostem pomiędzy obecnością a dawnymi czasami, ich w pewnym sensie reliktem, skarbem. Sam nie mam już dziadków i może też podświadomie szukam ich w innych starszych osobach... Czasem nawet miewam uczucie, że w ich spojrzeniu odnajduję wspomnienia związane z moimi dziadkami. Jest coś uniwersalnego w tych ludziach, takie bezinteresowne ciepło, pogoda ducha, taka szczerosc duszy...
— 14.12.2009, 13:10:27
Zatrzymaliśmy się na chwilę na poboczu drogi do Bolnisi, miasteczka w regionie Kvemo Kartlii, zamieszkanego głównie przez Azerów. Obok źródełka z mineralną wodą stała babuleńka. Sprzedawała gotowaną kukurydzę prosto z wiaderek... Wzruszyła mnie ta scena, pomyślałem jak wielu ludzi na tym swiecie ma tak niewiele, a jednocześnie potrafią życ godnie, cieszyc się z każdego dnia. Żyjąc w dużym mieście, w ciągłym pośpiechu nie widzimy tego co jest solą życia. Zazwyczaj dostrzegamy i doświadczamy tego tylko w trudnych, przełomowych chwilach... Ktoś kiedyś powiedział... Carpe Diem...
— 9.12.2009, 12:44:47
W Tetri Tskaro czas się zatrzymał. Wyjechali stanowiący większość Grecy. Pozostał krajobraz. Pozostało tak samo jak zawsze zachodzące słońce. Pozostaly po nich wspomnienia. Nikt nowy na razie tu się nie osiedla... Smutne zwierzęta chodzą nadal po uliczkach. Pewnie ktoś je przygarnął, ale one tęsknią za tym co było wcześniej. A gdzieś daleko tętnią miasta, ludzie stoją w korkach, przeklinając... W Tetri Tskaro inny świat, jakby schowany w starej, zacienionej sieni chałupy... kto wie czy nie lepszy i bardziej prawdziwy...
— 7.12.2009, 21:48:44
Wyboiste acz urocze są uliczki Avlabari, starej ormiańskiej dzielnicy Tbilisi. Czasem przemknie kot, a czasem tajemnicza piękność :) i jak się tam nie zapomnieć...
— 6.12.2009, 23:00:51
W Avlabari prawie wszystko jest krzywe, ulice, domy, słupy. Ale ma to swój niewątpliwy urok. Nasycenie kolorem, misz-masz architektoniczny i tygiel kulturowy sprawia, że to miejsce wyjątkowe... Nie dziwi, więc, że nawet prezydent Saakaszwili ma tu swoją rezydencję, bardzo wystawną, nowoczesną, osłoniętą jednak wysokimi ekranami, oddzielającymi jego wysokie progi od walących się chat i pokrzywionego swiata zwykłych zjadaczy chleba...
— 6.12.2009, 22:58:45
Do wioski Kvemo Bolnisi postanowiliśmy zajrzeć będąc w małej cerkiewce z VI w., leżącej na uboczu w regionie Kartlii. Zauważyliśmy dwa smukłe minarety sterczące w oddali i stwierdziliśmy, że warto tam zajrzeć, bo w azerskich wioskach w okolicy raczej nie było tak okazałych meczetów. Z reguły mieściły się w prywatnych domach. Podjechaliśmy pod sam meczet, który okazał się być bardzo nowoczesny i kolorowy. Od razu pojawli się dwaj pierwsi tubylcy. Patrzyli nieufnie na czarnego mercedesa z rejestracją z Tbilisi. Ale już po chwili udało nam się rozładować lekko napiętą atmosferę... Nasz kierowca, postawny Gruzin Vahtang spojrzał na obu jegomości i spytał z zaciekawieniem - "A wy tutaj to pijecie w ogóle?". Ten z bardziej czerwonym nosem spojrzał złowrogo i powiedział: "My nie! Jesteśmy muzułmanami", na co ten drugi, ten z lewej dorzucił - "jak to nie pijemy? Pijemy codziennie, Panie"... i tak zrobiło się wesoło i swojsko w parę sekund. Potem przychodzili kolejni miejscowi, oprowadzili nas po wiosce i po samym meczecie, który wybudował jeden z ich mieszkańców, wcześniej jednak dorobił się sporego majątku w Moskwie, bo tam są perspektywy - jak mówili miejscowi... Po godzinie w wesołych nastrojach opuszczaliśmy sielską wioskę Kvemo Bolnisi i mieliśmy ochotę napić się w pierwszym napotkanym lokalu trochę młodego wina...
— 6.12.2009, 19:21:42
Pustkowia w Tetri Tskaro, małym miasteczku w rejonie Kvemo Kartlii, czyli części Gruzji w pobliżu granicy z Azerbejdżanem... Miasteczko było do niedawna zasiedlone przez Greków, którzy mieszkali tu od wieków. Jednak na wezwanie rządu Grecji postanowili się nagle stąd wyprowadzić i powrócić do swej praojczyzny. Tetri Tskaro stało się miejscem nieomal wyludnionym, większość domów stoi opuszczonych, a krajobraz tu malowniczy, wokół miasteczka niewysokie góry... Po ulicach chodzą krowy i świnie, zdaje się, że bezpańskie, może porzucone przez swych dawnych gospodarzy. Czasem, raz na kilkadziesiąt minut przejeżdża tędy samochód albo szkolny autobus. Sielsko jest, cicho, spokojnie i nikt tu nie zagląda, no może czasem, przypadkiem, tak jak ja... Czułem się tam niesamowicie, jakby to miejsce było mi znajome, takie wręcz rodzime, jakby kiedyś mieszkała tu moja babcia, jakbym spędził tu wczesne dzieciństwo... Dziwne jest czasem podróżowanie, przynosi tyle niesamowitych doznań, odczuć, których się nie spodziewamy...
— 6.12.2009, 15:00:36
Uwielbiam stare zakłady fotograficzne, jest w nich jakaś magia zatrzymania w czasie. Ze starych pożółkłych fotografii spoglądają ludzie i mam zawsze wrażenie, że mimo tego, iz nie znam tych osób, to ich twarze są mi znajome... To one tworzą te miejsca, to ich historie mówią najwięcej o mieście w którym żyli... Chętniej zwiedzam stare zakłady fotograficzne, niz popularne muzea, bo widzę w nich więcej prawdy o danym miejscu... Fotografie przełużają ludziom życie. Bo, pomimo, iż odchodzą oni fizycznie, to pamięc o nich pozostaje w kadrach, w starych witrynach foto zakładów...
— 30.11.2009, 12:03:04
Tbilisi. Dumnie położone na obu brzegach rzeki Mtkvari. Od dziesiątek wieków przechodziło z rąk do rąk, co wywarło silne piętno na kosmopolityczny jego charakter. Obok siebie stoją tu świątynie wielu wyznań, mieszka tu mnóstwo grup etnicznych. I mimo iż Tbilisi jest stolicą Gruzji, to ta swoista wieloetnicznośc sprawia, iż jest ono stolicą nie tylko gruzińską. Miałem okazję byc w nowowybudowanej świątyni asyryjskiej i rozmawiac z przemiłym patriarchą Kościoła Asyryjskiego w Gruzji. Kurdowie - Jezydzi, rózniący się wyznaniem od swych islamskich pobratymów z Kurdystanu nie wybudowali jeszcze swojej świątyni, podobno ich klany nie potrafią porozumiec się co do tego, gdzie miałaby stanąc i jak miałaby wyglądac. Tbilisi, jak każde wielkie miasto ma wiele twarzy. Jest tu i ładnie i brzydko zarazem. Piękna architektura, wspaniałe położenie, mnóstwo zabytków, doskonała kuchnia i otwarci ludzie sprawiają, że mniej uwagi zwraca się na zaśmiecenie, popadające w ruinę całe dzielnice, wszechobecny smród spalin wymieszany z siarkowym zapachem z wnętrza ziemi (wystarczy zjechac w dół do metra...). Mniej przeszkadza piractwo komunikacyjne - pieszy jest tu zupełnie nieistotnym elementem infrastruktury drogowej. Nikt nie zadaje sobie trudności, zeby nawet na przejściu dla pieszych ustąpic mu pierwszeństwa. Taksówkarze slabo orientują się we własnym mieście, gdzie oznaczenia domów i ulic rozmieszczone są często bez żadnego logicznego planu... Ale Tbilisi mimo to zachwyca, urzeka, sprawia, że chce się tam wracac z uczuciem jakby wracało się do siebie...
— 20.11.2009, 17:27:02
W Tbilisi spędziłem w sumie około 10 dni. Zamieszkałem w Avlabari, starej ormiańskiej dzielnicy, przypominajacej miejscami warszawską Pragę swoim klimatem. Architektura tu zupełnie inna, ale jest coś w ludziach co przywodzi na myśl nasze praskie klimaty, choc z pewnością z bezpieczeństwem w Tbilisi jest znacznie lepiej niż w naszej stolicy. Kilkaset metrów od mojego pensjonatu wznosi się największa obecnie świątynia Gruzji Tsminda Sameba (Bazylika Świętej Trójcy) wybudowana przed kilku laty w stylu gruzińskiej architektury sakralnej. W Avlabari jest jeszcze kilka innych kościołów ormiańskich i gruzińskich. Jednak to miejscowi mieszkańcy nadaja największego kolorytu tej okolicy. Avlabari tętni życiem, handel kwitnie na każdej ulicy. Jest dzięki temu kolorowo, mieszają się zapachy owoców, świerzego pieczywa, rozmaite wonie serów owczych i kozich z aromatem pięknych kwiatów i setką innych zapachów które cięzko w pierwszej chwili rozróżnic i rozpoznac. Warto wstac wcześnie rano i przejśc się uliczkami Avlabari, bo już we wczenych godzinach miejscowy tygiel kulturowy nabiera rozpędu w swych marketingowo-towarzyskich działaniach, osiągajac kulminację po południu, kiedy tłumy potencjalnych klientów wracają zatłoczonymi ulicami z pracy. Wieczorem jest już spokojniej, co nie znaczy mniej tłumnie i gwarnie, ale nie widac już pospiechu, wszechobecnego biegu i zamieszania. Avlabari budzi się wcześnie, kładzie spac późno, a w nocy odpoczywa w świetle nielicznych latarni i blasku bijącego z iluminacji pięknie połozonych świątyń.
— 20.11.2009, 15:18:44