Zapraszam wszystkich do przeczytania mojego opowiadania!!!!!! Tuż poniżej
— 3.08.2005, 20:45:17
Zapraszam wszystkich do przeczytania mojego opowiadania!!!!!! Tuż poniżej
— 3.08.2005, 20:45:17
Aż do bólu - Rozdział 1- Była dwunasta, słońce stało w zenicie, niemiłosiernie piekąc i paląc ludzi stojących na przystanku tramwajowym. Gdzieś z radia samochodu stojącego w gigantycznym korku skrzyżowania Al. Jerozolimskich i Al. Niepodległości doleciał mych uszu komunikat: - ….tu Radiostacja, najlepsza stacja radiowa Polski, dziś mamy kolejny dzień upalnego lata, zanotowaliśmy właśnie w Warszawie temperaturę 38ºC w cieniu…. Twarze ludzi ociekały potem. Większość z nich stała tuż przy schodach przejścia podziemnego prowadzącego na Dworzec Centralny gdyż tam padał cień z „Marriottu” – największego hotelu Warszawy. - To wszystko przez tą dziurę ozonową, kochana pani. - Siwy, pomarszczony staruszek, wspierający się na lasce, od którego emanowała dobroć rozmawiał z wiekową babinką. - To komuniści dopuścili do tego, aby te wszystkie zanieczyszczenia wchodziły do atmosfery, nie zależało im na niczym. - Do rozmowy dołączył się na oko 40 letni mężczyzna, z zawodu elektryk lub może kolejarz. W obu tych zawodach nosiło się olbrzymią skórzaną torbę na narzędzia, w którą był zaopatrzony rozmówca. Tłum stojący w cieniu „Marriotta” jakby się ożywił, czasami wystarczy iskra, aby zapoczątkować długą i ostrą debatę, a Polacy od pokoleń jak wszystkim wiadomo uwielbiają się kłócić. Jak na komendę wszyscy zaczęli złorzeczyć na rząd, zbyt wysokie ceny w sklepach, za małe pensje i groszowe emerytury. Głosy stawały się coraz głośniejsze, zaczęli się przekrzykiwać. Nagle w środku tłumu wiekowa babinka z którą wcześniej rozmawiał siwy staruszek zsunęła się z ławki i jak długa padła na ziemie. - O Jezu!!! - Ludzie, zemdlała!!! - Wody, kto ma wodę? - Przynieście wody!!! - Krzyczał elektryk. Część ludzi pobiegła po wodę, reszta pochyliła się nad staruszką i zaczęła debatować jakby tu jej pomóc i jak ją najszybciej ocucić i przywrócić do przytomności. Tylko ja ani drgnąłem, wiedziałem, że nie są już w stanie pomóc jej niczym. Ona nie żyła. Już wcześniej babinka przykuła moją uwagę. Jej powłoka świeciła jasno-złoto. Całe życie babina musiała tworzyć dobro. Tak mocno świecącą powłokę widziałem po raz pierwszy. - Jest woda!!! - Usłyszałem krzyk elektryka. Podbiegł do babinki i chlusnął jej na twarz. - Uuuuuuuuuuu……….- Przez tłum przeleciał jęk zawodu, gdyż staruszka ani drgnęła. - Cóż, chyba się kobiecinie zmarło w ten piekielny upał. - Rzucił ktoś z tłumu. Stałem i patrzyłem tuż na głowy klęczących ludzi. Z wolna okalająca staruszkę złotawa, świetlista chmura, którą nazwałem powłoką zaczęła się unosić coraz wyżej w górę jak bańka mydlana. Rozejrzałem się po zgromadzonych ludziach, lecz żaden nie widział zjawiska i znów po raz kolejny w życiu przekonałem się o swojej inności i samotności w dostrzeganiu pewnych aspektów życia na tym padole. - Kto ma telefon, trzeba zadzwonić po karetkę!!! - Elektryk dalej zarządzał akcją. Nadjechał tramwaj. Większość ludzi w pośpiechu ruszyła w jego stronę. Wyglądało to jak ucieczka. Podniosłem rękę, aby zetrzeć pot z czoła, lecz zatrzymałem ją w połowie drogi. Kątem oka ujrzałem ogniste zjawisko z dużą prędkością lecące ku nam. Im było bliżej tym więcej szczegółów mogłem dostrzec. Płonąca ogniem postać ludzka z rozpostartymi skrzydłami z ognia pikowała w stronę unoszącej się powoli w górę delikatnie, złotawo świecącej mgiełki w kształcie bańki mydlanej. W środku widać było formujący się z nicości kształt człowieka, który wraz ze zwiększaniem się odległości od ziemi stawał się coraz bardziej wyraźny. Mym oczom ukazała się nieziemskiej urody młoda kobieta okryta całunem skrzydeł, które dopiero, co zaczynały się tworzyć. Nagle postać kobiety zaczęła się rzucać i wyrywać tak jak by chciała rozerwać powłokę i uciec. Lecz było już za późno. Ognista postać spadła na bańkę i przebiła ją płonącymi rękoma. Dostrzegłem jeszcze jak przerażona dziewczyna zasłania twarz i w tym momencie bańka pękła i nic już nie stało im na drodze ku sobie. Ognisty przybysz wgryzł się w dziewczynę i zaczął ją rozrywać na strzępy. Postać dziewczyny zafalowała i znikła rozerwana na wiele małych chmurek. Napastnik błyskawicznie z dużą wprawą zaczął je wsysać aż do ostatniego dymka. Płonąca powłoka jego z każdym kęsem jaśniała coraz bardziej, aż kształt jego znikł w morzu ognia. Świecący jak słońce oprawca zademonstrował jeszcze parę figur na niebie jak szczęśliwy pilot po stoczonej zwycięsko walce i znikł na horyzoncie. Kolejny raz wzrok mój przebiegł po spojrzeniach otaczających mnie ludzi z nadzieją widzącego to zajście. Wierzyłem, że kiedyś spotkam kogoś, kto tak jak ja będzie dostrzegał powłoki ludzkie. Ognistego Człowieka widziałem nie pierwszy raz. Za każdym razem ktoś umierał i wtedy zjawiali się oni. Czasami byli przeciwieństwem świetlistego potwora, czarni, osnuci smolistymi oparami i wyziewami jakby pławili się w gotującym asfalcie. Nie raz widziałem już ten mord. Choć czy można zabić trupa? Trupa nie, lecz duszę, bo chyba to właśnie widziałem okazuje się, że tak. Odwróciłem się od nieżywej staruszki i powlokłem swe załamane ciało w stronę tramwaju. Wszedłem w opary śmierdzącego potu. Tramwaj ruszył i potoczył się zatłoczonymi ulicami w stronę domu. - Rozdział 2 – Aż po horyzont rozpościerał się ocean. Leżałem na pastelowym żółtym piasku, otoczony palmami. Ostro rażące promienie słońca przebijały się przez przerwy między liśćmi dosięgając mej twarzy. Przy brzegu stał zacumowany jacht, a w moich ramionach drgała nieziemskiej urody długonoga blondynka ze zdjętym właśnie przeze mnie biustonoszem, który odsłaniał nabite półkola biustu z olbrzymimi sterczącymi sutkami. Słona morska woda zmieszana z olejkiem do opalania, podgrzana gorącym równikowym słońcem na jej nagim ciele stworzyła boski zapach, który unosił się wkoło i drażnił moje nozdrza. Upał stawał się nie do zniesienia, słońce z sekundy na sekundę coraz mocniej paliło, oczy zaczęły mi łzawić, kształty dziewczyny rozmyły się, zaczęły znikać jakby pochłaniane przez gęstą mgłę. Walczyłem z tym, ale światło stawało się coraz jaśniejsze. Raziło mnie jakby patrzył na wytop surówki w hucie „Lenina”. Teraz chyba zmienili tą nazwę na coś bardziej współczesnego, a właściwie pradawnego. Ta myśl spowodowała, iż zupełnie oślepłem. Pozostała tylko bolesna, rozlewająca się jasność, ból, który ogarnął każdą cząstkę mego ciała. Nagle znów odzyskałem wzrok. Leżałem wpatrzony w ostre, białe promienie słońca, które wpadały poprzez przerwy między…………………. ………..…żaluzjami do mojego pokoju. Leżałem na łóżku, mokry, spocony ze wzwodem, zakryty aż po szyje kołdrą. Rozejrzałem się dokoła, załamany i przybity. Półki regału zawalone wszelkiego rodzaju wydawnictwami SF wydawały się uśmiechać do mnie z drwiną, a w powietrzu słychać było jakby śmiech. Poderwałem się z łóżka, przeciągnąłem i ze złością z całej siły walnąłem pięścią w szafę. Czar snu znikł. Mgła rozpłynęła się, a wzrok uzyskał normalną ostrość. Pozostał tylko świdrujący ból ręki. Zaczął się zwykły, słoneczny dzień w przepełnionej ludźmi, zatłoczonej samochodami Warszawie. - Papież odwiedzi dziś w Jerozolimie Instytut Jadwasze jest to najważniejszy punkt wizyty Papieża w Izraelu. Według Żydów……..Głos z radia dochodził z kuchni gdzie ojciec krzątał się już przygotowując śniadanie (dla siebie!!!). Otworzyłem drzwi swojego małego pokoju i skierowałem swe powolne kroki w stronę kuchni. Szedłem przez zagracony korytarz. Czegóż tu nie było? Drabina jeszcze z czasów, kiedy ojciec dbał o mieszkanie i robił, co pewien czas różnego rodzaju innowacje, a to pawlacz, a to kładł boazerie, a to półeczki, sreczki, dupereczki…. Mama mówiła o nim. - Moja kochana złota rączka. Dalej leżał zdechły odkurzacz, który „zmarł” z tęsknoty za tym, aby ktoś go używał. Jakieś wiaderka, kartony wypchane niewiadomo, czym. Stare szpargały, które nie można było wyrzucić gdyż przypominały Ojcu, stare dobre czasy, kiedy Matka jeszcze żyła. - Kurwa mać!!! - Zakląłem i złapałem się za duży palec u prawej nogi, który trafił w stercie śmieci na metalowy kawałek czegoś. - Co jest?!!! - Co jest?!!!...-Co jest?!!!!- Wrzasnął złym głosem Ojciec z kuchni. - Nic! - Walnąłem się w palec u nogi! - Krzyknąłem w stronę kuchni. Kuśtyknołem trzy razy do przodu i oczom moim ukazała się kuchnia, oświetlona blaskiem porannego słońca. - Co nie możesz spać? - Zapytał Ojciec. - Słońce mnie obudziło. - Odparłem i spojrzałem na niego. Kiedyś podobno był przystojny. Teraz twarz jego poznaczona zmarszczkami bólu po stracie ukochanej kobiety. Setkami litrów alkoholu, wypitego żeby zapomnieć, bliznami po bójkach w obronie honoru Polaka, Papież, Prezydenta. Powód do rozróby zawsze się znajdzie, kiedy w żyłach buzuje wóda. - Znalazłbyś sobie wreszcie jakąś pracę nierobie. - Zobaczysz wyrzucę cię z domu na zbity pysk. Będziesz spał po dworcach. - Twarz Ojca wykrzywiła się grymasem wściekłości a monolog z jego ust płynął nieprzerwanym strumieniem. Wiedziałem, co teraz nastąpi. Wpatrzyłem się w niego udając, że słucham i co pewien czas powtarzałem: - Tak, masz rację, zrobię tak Tato. - Splotłem ręce na piersi i myśli moje uleciały w dal z tego zagraconego, zatęchłego padołu. Znów byłem na plaży. W dali szumiało morze. - Rozdział 3 – Już od dziecka interesowało mnie wszystko, co inne, nieznane, nie możliwe do wyjaśnienia przez dorosłych. Zaraziła mnie tym Matka, której konikiem była parapsychologia, bioenergoterapeuty, cieki wodne i tym podobne zjawiska. Przez lata młodości uważałem, iż Matki lęki i widzenie złej energii, duchów, zjaw i tym podobne to hora paranoja. W czym zresztą utwierdzał mnie Ojciec, przeciwnik wszystkiego, co niezrozumiałe. Dla niego wszystko miało wytłumaczenie, było białe lub czarne. Od kiedy pamiętam w domu były wieczne awantury o wszystko, które nagle kończyły się, wpadali sobie w ramiona i byli wtedy najszczęśliwszą parą pod słońcem. Nigdy już w życiu nie spotkałem tak krańcowo różnych osobowości. Śmierć Matki strasznie przybiła Ojca i nigdy już nie był taki jak kiedyś. Pamiętam jak dziś, zdarzenie z dzieciństwa, które jak śrut utkwiło na zawsze w mojej pamięci. Miałem wtedy coś koło siedmiu lat. Właśnie przeprowadziliśmy się od Babci do nowo wybudowanego wieżowca, w którym otrzymaliśmy mieszkanie. Matka uważała, iż każde miejsce, w którym przebywa dłużej musi być „zbadane”. Tak też się stało. Któregoś dnia pojawił się u nas w mieszkaniu znajomy Mamy, różdżkarz, bioenergoterapeuta, Pan Andrzej. Ojciec profilaktycznie parę godzin przed wizytą wyszedł na spacer i powiedział, że wróci późno. Był to okres, kiedy Mamine zabobony śmieszyły mnie, więc wizyta Pan Andrzeja była dla ciekawą zabawą i kupą śmiechu, aż do momentu, gdy po wyznaczeniu miejsc w mieszkaniu gdzie należy położyć ekrany tłumiące oddziaływania cieków wodnych, Mama zaprosiła nas do kuchni na sernik własnej roboty i herbatkę babcinego przepisu. - No i jak chłopie? - Zapytał z uśmiechem Pan Andrzej. - Widzę, że nie wierzysz ni trochę w mą magię. - Ostatnie słowo wymówił jakby głośniej i dłużej, a prawa jego ręka w tym samym czasie skręciła końcówkę długich sterczących na boki wąsów. Tak, wąsy te od samego początku jego wizyty przykuły moją uwagę. W kontraście z łysą głową i wyłupiastymi oczyma nadawały mu wygląd oficer pruskiej armii z przed 100 lat. Zaśmiałem się cicho, wstydliwie i spuściłem swe oczy na kowbojskie buty, w które był przyodziały Maminy mag. - Pozwól chłopcze, iż ci zademonstruję pewną sztuczkę, którą jest bardzo prosta, a którą z pewnością zadziwisz i zainteresujesz swoich kolegów.- Rzekł Pan Andrzej, twardym, nie przywykłym do przerywania głosem. Nie dał po sobie poznać, iż zauważył lekko drwiący mój uśmiech i powątpiewanie w grymasie twarzy, który był odpowiedzią na jego zdanie. Wyją z górnej kieszeni dżinsowej kurtki, w którą był ubrany wahadełko, które już wcześniej widziałem gdyż podczas badań mieszkania jakby niechcący parokrotnie znajdowało się ono w mej bliskości i przez moment uznałem wtedy, iż centralnym punktem badania nie jest pokój, lecz chyba moja osoba. Po latach dowiedziałem się, iż myśl to, która przebiegła w niezwykłym pędzie krótkodystansowego biegacza tuż przed moimi oczyma, była prawdą. Matka odczuwała, że część jej mocy przelała się na mnie i z biegiem lat uświadomiła sobie siłę mojej aury, lecz sama nie potrafiła nic zrobić abym nauczył się czerpać z otoczenia energię i zaczął ćwiczyć się w korzystaniu z niezbadanych tajemnic naszego umysłu. Z pomocą przybył jej Pan Andrzej. - Czy nigdy synu nie myślałeś, aby wprawić w ruch jakiś przedmiot tylko siłą wzroku. - Zapytał bawiąc się wahadełkiem. - Tak jak Luck Skaywaker w „Gwiezdnych Wojnach”. - Podrzuciłem skojarzenie z nieukrywanym rozbawieniem. - Tak, właśnie tak. - Powaga i skupienie nie znikały z twarzy Maga tak jakby nie wyłapał, iż wchodzi na bardzo podmokły grunt, który w każdej chwili może zamienić się w bagno. - Och, całe życie marzyłem o tym. Ta zabawa stawała się naprawdę przednia. Uwielbiałem drwić sobie ze starszych i wpuszczać ich w maliny, szczególnie, jeśli sami jeszcze na dodatek dawali do tego powód. Robiłem wszystkie czynności, które pokazywał mi Pan Andrzej z „olbrzymią powagą”, aż do momentu, kiedy wahadełko ożyło samo w mojej dłoni i zaczęło kręcić się na nitce tak jak Mag sugerował abym ja chciał, raz w prawo, potem w lewo. Po chwili zatrzymywałem je i ruszyłem w tył i przód, a wszystko to tylko za pomocą siły woli. Poczułem się nagle cudownie szczęśliwy i zrozumiałem, że jestem w stanie robić takie rzeczy, o których inni będą mogli, co najwyżej śnić i marzyć przez całe życie. Dzień ten stał się kamieniem milowym, który legł na rozstajach dróg mego życia, zagradzając jedną ze ścieżek i odsłaniając inną, pełną nowych niezbadanych zagadek. Odtąd ćwiczyłem w każdej wolnej chwili. Zacząłem od wahadełka. Uczyłem się medytacji i chłonięcia energii. Zacząłem pamiętać sny, a w każdym odnajdywałem wskazówki, co robić dalej abym mógł się rozwijać, a moc moja rosła. I nadszedł dzień, kiedy ujrzałem ją po raz pierwszy…………………… - Rozdział 4 – Był rok 1981. Miałem wtedy 10 lat. - Co jest!!!! - Dawaj tę piłkę!!! Głąbie!!! -Ruszaj się. Dośrodkowanie!!!- Z lewej strony boiska, jakiś obskurny siedmioletni kurdupel z pianą na pysku wrzeszczał na mnie. Z całej siły kopnąłem piłkę, która jak na złość zboczyła w powietrzu i poszybowała aż za linie boiska. - Ty buraczany głąbie!!! - gdzie ty się nadajesz!!! - Jeszcze raz zawył w moją stronę kurdupel. - Powiedz jeszcze jedno słowo konusie, a z twojej zawszonej dupy zrobię lotnisko dla mojego buta z prawej nogi!!! - Krzyknąłem i ruszyłem w stronę kurdupla. - Odwal się od małego!!! Ty leszczu!!! - Z drugiej strony boiska poleciało na mnie jeszcze jedno wyzwisko. W tamtych czasach nie wiele potrzebowaliśmy do bójki. Nas było czterech ich pięciu. Już po chwili tarzaliśmy się na murawie boiska. Od samego początku wiedziałem, że nie mają żadnych szans. Cóż z tego, że mieli o jednego więcej. My mieliśmy „Dzikiego”. - Dziki!!! Przyjeb mu!!! -Dziki!!! Zdejmij ze mnie tego bydlaka! - o Jezu! -Kurwa Mać!!! Szala zwycięstwa przechylała się na naszą stronę i nic nie wskazywało na nieszczęście, które za moment miało się wydarzyć. Widziałem to jak na zwolnionym filmie. „Kurdupel” wisiał na „Dzikim” kopiąc go i bijąc pięściami. -…a masz ty gnido!!! - Dawaj Tomek!!! Kopa mu w jaja!!! - Drugi chłopa podleciał i kopnął naszego w jaja. - O Kurwa!!! - Zawył „Dziki” i padł na ziemie. Nagle ujrzałem jak ręka chłopca natrafiła na cegłę znaczącą róg boiska. ………a potem wypadki potoczyły się jak w horrorze. - Zajebie cię ty psie!!! - Zawył „Dziki” a ręka jego wraz z cegłą odnalazła nieomylnie drogę do skroni chłopca. -Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!!!!!!! - Wyrwało się z ust chłopca, gdy czaszka jego rozpękła się na pół, a mózg, miazgą zapryskał bijących się i murawę boiska. Nagle wszystko zamarło jak na stop klatce. Wszystkie spojrzenia spoczęły na ręce „Dzikiego” ociekającej krwią. Podniosłem spojrzenie w górę na twarz mordercy. Nie wyrażała żalu, strachu czy rozpaczy. Na jego ustach zagościł grymas uśmiechu. Z twarzy emanowało spełnienie diabolicznych żądzy i marzeń, głęboko tkwiących gdzieś w podświadomości. I wtedy ujrzałem ją po raz pierwszy. Wokół postaci mordercy pojawiła się mgła, czarne opary, które ukształtowały się po chwili w czarną, przezroczystą powłokę, która oddzieliła go szczelnie od świata. Nie zapomnę nigdy tego pierwszego razu. Najtrudniejszy, najbardziej ekscytujący, najciekawszy jest zawsze ten pierwszy raz. Pierwsze spełnienie może nie być pełne, ale na zawsze pozostanie wyryte w naszej pamięci. To wydarzenie odblokowało nową drogę postrzegania świata, która była do tej pory dla mnie zamknięta. Zastrzegłem dostrzegać powłoki ludzkie. Późniejsze studia tego zjawiska pozwoliły mi dojść do wniosków, które dziś przelewam na papier. Całe nasze ziemskie życie na tym padole jest poświęcone powiększaniu powłoki. Są dwa rodzaje powłok. Nadałem im nazwy kolorów, chociaż dostrzegam je zupełnie innym zmysłem niż wzrok. Ja je po prostu czuję. Czuję kolor czarny: zło, nienawiść, żądze i biały: dobro, miłość, bezinteresowność. Cóż z tego skoro większość ludzi nie ma żadnej powłoki są nijacy, puści, ani dobrzy, ani źli. Są jak powietrze otaczające nas, mogące przenosić liście, pomagać rozsiewać nasiona, które rozkwitną pięknymi kwiatami, drzewami, które będą trwać przez setki lat. Lecz samo powietrze w sobie jest niczym. W czasach pamiętnego meczu piłkarskiego byliśmy powietrzem. A ja ujrzałem jak wybuch bomby atomowej – nasiono drzewa zła. Na moich oczach niesione powietrzem znalazło podatny grunt na którym rozkwitło. Dzikiego zabrali do poprawczaka, gdzie przesiedział 6 lata, po których wraz z kolegami zabił trzech opiekunów i zniknął. W późniejszych latach nie raz słyszałem o jego wyczynach. wyczynach czasem ksywa „Dziki” zaczęła się pojawiać na łamach prasy i w mediach, wywołując strach, panikę i popłoch w mieście. - Rozdział 5 – Stałem po kolana w ciepłej, błękitnej, spienionej przybojem oceanu wodzie. W koło rozchodził się echem huk fal uderzających o skały widoczne w dali. Z końca plaży machała do mnie Mama. - słyszysz matole, co do ciebie mówię?!!! – Skądś z góry doleciał do mnie znajomy głos. Rozejrzałem się po plaży, wzrokiem zacząłem szukać kogoś w rozpościerających się na wyciągnięcie ręki chaszczach dżungli, która korowodem palm wżynała się w nadmorską plażę. - Mówię do ciebie!!!- Poczułem jak coś mnie stuknęło w głowę, jeszcze raz się rozejrzałem i poprzez mgłę, która nagle się pojawiła zaczął ukazywać się obraz kuchni wraz z Ojcem, który właśnie jeszcze raz walnął mnie w ramie. - Znów się naćpałeś jakimiś dragami i masz haluny, co?!!! Obraz plaży znikł całkowicie. Stałem w ropiejącej, cuchnącej kuchni z wrzeszczącym na przeciw mnie Ojcem. - Przepraszam, na moment się zamyśliłem, przypomniała mi się Mama. Twarz jego złagodniała. Pojawiło się na niej coś na kształt smutku. – Dobra, bierz się do roboty, trzeba iść szukać pracy. – Dodał, odwracając się i dalej coś pichcąc na kuchni. Plecy jego pochyliły się, a postać jakby się w sobie zapadła. Lecz ja widziałem to, co było dla mnie najważniejsze i za co go kochałem. Wokół jego postaci świeciła jasnym blaskiem złocista poświata. Wyszedłem z kuchni i skierowałem się w stronę drzwi. Zawiązałem sznurówki swoich ulubionych „Martenów” i opuściłem mieszkanie. Na zewnątrz odwróciłem się na moment w stronę drzwi, wsadziłem klucz w dziurkę i przekręciłem go dwukrotnie. Nigdy nie zjeżdżałem windą. Zawsze w szalonym pędzie zbiegałem z siódmego piętra, przeskakując po parę schodków. Mijając drugie piętro usłyszałem ich. Zwolniłem. Stali jak co dzień na półpiętrze. – Zmniejsz płomień palancie, spalisz cały towar!!! – Niewysoki, krótko przystrzyżony chłopak krzyknął właśnie na wysokiego chudzielca, trzymającego w wargach fifkę, którą wciągał dym unoszący się znad srebrnej folii trzymanej lewą ręką i podgrzewanej zapalniczką trzymaną w drugiej ręce. Nie zatrzymując się minąłem ich i w chwilę potem wybiegłem na podwórze. Wiedziałem dobrze, co mam teraz robić. Nie namyślając się skierowałem swe kroki w stronę dworca kolejowego. Jeszcze raz sięgnąłem do kieszeni i sprawdziłem czy wsadzone tam w pośpiech pieniądze są? Były. - pociąg, obiad, nocleg – mruczałem pod nosem, a prawa ręka otwierała i zamykała po kolejki wszystkie palce. - sto pięćdziesiąt, sto dziewięćdziesiąt, dwieście dwadzieścia…..- Tak, starczy, spokojnie mogę tam zostać ze trzy dni. - To jedyna szansa.- Ale, na co? – Myślałem na głos. - Nie ważne czy szansa. Zawsze chciałem tam pojechać i nigdy nie miałem czasu. - Czuje, że tam mnie coś ciągnie! - Nie mam pracy! – Gówno i tak nie znajdę! Chcę tam jechać! – Może to coś zmieni? -, Jeżeli czakram rzeczywiście emanuje energią, ja ją wezmę, potrafię chłonąć, tyle lat już to robię. Zawsze miałem za mało energii. Całe życie chciałem przemieniać piasek w złoto, móc latać, a do każdej z tych rzeczy potrzebna jest energia. I jeszcze te fruwające potwory, pożerające dusze umarłych. Nikt ich nie widzi poza mną. Tyle razy próbowałem się z nimi porozumieć i uniemożliwić im mordowanie. Nie chcę już żyć to ponad moje siły. Cóż ostatnia rzecz, którą pragnę zobaczyć i stwierdzić samemu czy jest prawdą czy chorym wymysłem szalonych mitomanów to czakram. Chcę poczuć tę moc energii emanującej z niego. Zachłysnąć się nią aż do bólu i móc ją wykorzystać do swoich czarów lub odejść z stamtąd w niebyt, pustkę, nicość. - Rozdział 6 – Wbiegłem na peron w pośpiechu i wskoczyłem na schodki odjeżdżającego pociągu. - Uffff, cholera!!! Źle czas przez te zasrane korki niewiele brakowało abym się spóźnił!!! Idąc korytarzem zaglądałem do przedziałów i oceniałem tam siedzących. Ten wydał mi się najbardziej zapraszający. Siedziało w nim małżeństwo z dzieckiem, starszy pan i młoda dziewczyna. Złapałem za uchwyt drzwi i silnie szarpnąłem wiedząc, iż drzwi zdezelowanych z reguły przedziałów w Polskich pociągach otworzyć nie jest tak łatwo. Drzwi otworzy się z łoskotem. – Dzień Dobry. Przepraszam, wolne są te miejsca? - Zapytałem, a prawa moja ręka zatoczyła tuk w powietrzu. Proszę. Pan siada. – Rzekł mężczyzna siedzący przy oknie i nalewający właśnie coś z termosu do plastikowych kubków stojących na otwartej półeczce znajdującej się z reguły w każdym pociągu tuż pod oknem. Mógł mieć 35 lat. Natura dała mu ostre rysy twarzy, orli nos, a ręka fryzjera kozią bródkę i krótkiego „jeża” na głowie. Wrzuciłem plecak na półkę, a sam usiadłem na wolnym miejscu tuż przy wejściu do przedziału. Jeszcze raz rozejrzałem się. Rodzinka przy oknie. Chłopiec może 10 lat. Matka jeszcze młoda, ale zniszczona pracą. Spojrzałem w lewo na dziadka, który siedział tuż koło mnie i czytał jakąś książkę, była obłożona pakowym papierem, miała napisy na okładce, numer i przybitą pieczątkę. Nie pozostawiało to żadnej wątpliwości, iż została wypożyczona z biblioteki. Jeszcze raz wzrok mój przeleciało po dziadku od stóp jego, aż po czubek głowy. Mógł być kiedyś nauczycielem. Ubrany biednie, ale czysto. Biała koszula wyprasowana, a buty wyglansowane tak, że można się było w nich przeglądać zamiast w lusterku. - Albo starym Akowcem. – dodałem w myślach, uśmiechając się. Wzrok mój popłynął dalej. Zacząłem się przyglądać siedzącej naprzeciwko mnie dziewczynce. Mogła mieć z 15ście lat. Długie piękne, gęste włosy opadały jej kaskadami na ramiona. W uszach tkwiły wetknięte słuchawki od walkmana. Wytężyłem słuch, doleciały mnie dźwięki koncertu skrzypcowego. W tym wieku słuchać rzępolenia skrzypiec to ewenement. Przyjrzałem się jej bliżej. Twarz młoda z kształtującymi się już rysami pięknej dojrzałej kobiety. Śliczne wypukłe usteczka, mały nosek i cudowne olbrzymie jasno błękitne oczy. – Jak Indianka, lub Żydóweczka – Pomyślałem. Właśnie coś przestawiała w walkmanie. Spojrzałem na jej dłonie. Zawsze u kobiet przykuwają moją uwagę dłonie. Jej były filigranowe z paznokciami krótkimi aż Do przesady. Tak, na pewno je obgryzała. Stanowiło to ostry kontrast z resztą cudownej postaci. Było jak skaza biegnąca przez obraz namalowany ręką boskiego artysty. I właśnie dzięki tym paznokciom ją poznałem, gdyby nie one była by zbyt doskonała. Ta drobna wada spychała ją z Panteonu w nasze szeregi i nadawała jej ludzki kształt. - Hej!!! Co jest?!!! – Usłyszałem piękny głos. Dziewczyna siedząca przede mną przemówiła i pomachała do mnie rączką z obgryzionymi paznokciami. - Nic! - Fajny koncert skrzypcowy. – Dodałem pośpiesznie, aby złagodzić to „nic!”. - Jak to? To go słychać? – Jej zdziwienie było szczere, choć jeśli by się zastanowiła przez chwilę to przecież doszłaby do wniosku, iż włączona na cały regulator muzyka musi być, nawet pomimo huku jadącego pociągu, słyszalna. Jej dłoń powędrowała do słuchawki, tkwiącej w uchu i wyjąwszy ją podała mi. - Chcesz posłuchać? Zapytała głosem takim, iż nie potrafiłem jej odmówić. Nie lubię muzyki poważnej no może Preisnr lub Killar, lecz włożyłem słuchawki do uszu. - Fajne, co to jest? – zapytałem po chwili. - Nie wiem, znalazłam tę kasetę na półce u siostry. Spojrzałem jej w oczy. Dojrzała mój wzrok i speszona uciekła swoim gdzieś w dół. - W ogóle to powinienem się najpierw przedstawić. - Cześć mam na imię Dominik. – Uśmiech rozjaśnił moją twarz, nasz wzrok znowu się spotkał, dłoń moja dotkała jej dłoni. - A ja, Patrycja. - Masz może fajki? – Zapytała. Papierosy nie pasowały do niej. Gdyby zapytała o cukierki było by to bardziej zrozumiałe. - Mam, chcesz zapalić? – Odparłem z nonszalancją. Skinęła głową i razem podnieśliśmy się do góry. Wychodząc z przedziału kontem oka zobaczyłem wyraz dezaprobaty malujący się na twarzach współpasażerów. - Chodzimy na koniec korytarz, tam jest więcej miejsca. – Powiedziała, biorąc mnie za rękę i delikatnie ciągnąc za sobą. Poddałem się jej i podążyłem za nią. Na pierwszy rzut oka wydawała się dziewczęciem małomównym i niewinnym. Lecz już po pięciu minutach naszej rozmowy mogłem w 100% stwierdzić, iż nie była ani małomówna, ani niewinna mimo swoich dopiero, co skończonych piętnastu lat. Tak, wiek jej stanowił od samego początku naszej znajomości dla mnie zagadkę, którą chciałem rozwiązać. I udał mi się. Z niewinnym wyrazem twarzy wyjawiła mi swój wiek jak i to, że od pięciu miesięcy nie jest już dziewicą i miała już sześciu kochanków. Wszystko to działo się w pociągu pędzącym do Krakowa. Za plecami miałem drzwi łączące nasz wagon z następnym. Przede mną po prawej stronie były drzwi do toalety, a po lewej biegnący na wprost korytarz z drzwiami do przedziałów. Rozejrzałem się w koło, ani „żywego ducha”. Niewiele myśląc przyciągnąłem ją do siebie. - Nie proszę. – Szepnęła mi do ucha, lecz jej język zaprzeczył temu, co mówiła gdyż nieomylnie odnalazł drogę do moich ust. Jej opór tak szybko zniknął jak się pojawił i całym ciężarem swojego ciała przywarła do mnie, cichutko pojękując. Moje zachłanne ręce zaczęły ugniatać jej malutkie pośladki, a wskazujący palec zaczął gładzić miejsce na dżinsach, pod, którym wyczuwałem coraz bardziej gorące i mokre miejsce. Pchnąłem ją do tyłu, a prawą ręką otworzyłem drzwi toalety. Udawała, iż się broni, lecz po chwili byliśmy już w środku. Przekręciłem zamek. Znów przywarłem do niej zachłannie ją całując. Ręce moje odnalazły bezbłędnie zapięcie stanika. Biust ukazał się moim oczom. Zsunąłem jej spodnie i odwróciłem ją do ściany. - Oprzyj się rękoma o ścianę! – Rozkazałam. - Tak? – Jęknęła i przywarła do ściany. Przed moimi oczami pojawiła się mgła, zapadłem się w ocean rozkoszy, którego spokojną toń łamały fale głośnych jęków wydobywających się z ust mojej kochanki. I tym sposobem wyprawa do Krakowa minęła mi w sposób cudowny. Czarodziejsko skrócił się czas całej podróży, a pamięć piętnastoletniej „Lolity” pozostała do dzisiaj. - Rozdział 7 – Kraków to najpiękniejsze miasto Polski, ocalałe we wszystkich wojennych zawieruchach. Dopiero powojenna działalność partii zasrała miasto kałem wydobywającym się z Nowej Huty. Dziwoląg ten swoimi wyziewami w przeciągu 40stu lat zniszczył zabytki, które przetrwały tysiącletnią nawałnicę przemierzającą Polskę w wzdłuż i wszerz. Przetarłem skroń mokrą od natrętnych myśli pokrytych potem i opuściłem ociekające duchotą mury krakowskiego dworca kolejowego. - Pse, Pana! - Psse, Pana!!! - Może zanieść torbę do taksówki? – Odwróciłem się i ujrzałem małego cygana, Rumuna lub czort wie, jakiej nacji wyrostka podbiegającego do starszego pana z wyglądu biznesmena na emeryturze. Wzrok mój zatrzymał się na nich gdyż czarna poświata otaczająca „cygana” (widoczna tylko dla mnie) nie pozostawiała żadnych wątpliwości, iż właściciel jej jest osobą, która nie ma w zwyczaju pomagać komukolwiek. Emeryt podał chłopcu z uśmiechem wyższości swoją walizkę i to była ostatnia chwila, w której tego dnia na jego twarzy gościł uśmiech. W momencie pochwycenia walizki, cygan błyskawicznie odwrócił się na pięcie i w sposób iście diabelski jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zniknął w tłumie. Każdy z was drodzy czytelnicy miał na pewno w życiu taką sytuację, kiedy coś się dzieje na waszych oczach, jesteście temu przeciwni i nic nie możecie zrobić. Zrozumiałem to w tamtej chwil, ręka moja samoczynnie poderwała się do góry w geście bezsilnej złości i nagle w moim ciele poczułem przepływ czegoś
— 29.01.2005, 16:11:45
Aż do bólu - Rozdział 1- Była dwunasta, słońce stało w zenicie, niemiłosiernie piekąc i paląc ludzi stojących na przystanku tramwajowym. Gdzieś z radia samochodu stojącego w gigantycznym korku skrzyżowania Al. Jerozolimskich i Al. Niepodległości doleciał mych uszu komunikat: - ….tu Radiostacja, najlepsza stacja radiowa Polski, dziś mamy kolejny dzień upalnego lata, zanotowaliśmy właśnie w Warszawie temperaturę 38ºC w cieniu…. Twarze ludzi ociekały potem. Większość z nich stała tuż przy schodach przejścia podziemnego prowadzącego na Dworzec Centralny gdyż tam padał cień z „Marriottu” – największego hotelu Warszawy. - To wszystko przez tą dziurę ozonową, kochana pani. - Siwy, pomarszczony staruszek, wspierający się na lasce, od którego emanowała dobroć rozmawiał z wiekową babinką. - To komuniści dopuścili do tego, aby te wszystkie zanieczyszczenia wchodziły do atmosfery, nie zależało im na niczym. - Do rozmowy dołączył się na oko 40 letni mężczyzna, z zawodu elektryk lub może kolejarz. W obu tych zawodach nosiło się olbrzymią skórzaną torbę na narzędzia, w którą był zaopatrzony rozmówca. Tłum stojący w cieniu „Marriotta” jakby się ożywił, czasami wystarczy iskra, aby zapoczątkować długą i ostrą debatę, a Polacy od pokoleń jak wszystkim wiadomo uwielbiają się kłócić. Jak na komendę wszyscy zaczęli złorzeczyć na rząd, zbyt wysokie ceny w sklepach, za małe pensje i groszowe emerytury. Głosy stawały się coraz głośniejsze, zaczęli się przekrzykiwać. Nagle w środku tłumu wiekowa babinka z którą wcześniej rozmawiał siwy staruszek zsunęła się z ławki i jak długa padła na ziemie. - O Jezu!!! - Ludzie, zemdlała!!! - Wody, kto ma wodę? - Przynieście wody!!! - Krzyczał elektryk. Część ludzi pobiegła po wodę, reszta pochyliła się nad staruszką i zaczęła debatować jakby tu jej pomóc i jak ją najszybciej ocucić i przywrócić do przytomności. Tylko ja ani drgnąłem, wiedziałem, że nie są już w stanie pomóc jej niczym. Ona nie żyła. Już wcześniej babinka przykuła moją uwagę. Jej powłoka świeciła jasno-złoto. Całe życie babina musiała tworzyć dobro. Tak mocno świecącą powłokę widziałem po raz pierwszy. - Jest woda!!! - Usłyszałem krzyk elektryka. Podbiegł do babinki i chlusnął jej na twarz. - Uuuuuuuuuuu……….- Przez tłum przeleciał jęk zawodu, gdyż staruszka ani drgnęła. - Cóż, chyba się kobiecinie zmarło w ten piekielny upał. - Rzucił ktoś z tłumu. Stałem i patrzyłem tuż na głowy klęczących ludzi. Z wolna okalająca staruszkę złotawa, świetlista chmura, którą nazwałem powłoką zaczęła się unosić coraz wyżej w górę jak bańka mydlana. Rozejrzałem się po zgromadzonych ludziach, lecz żaden nie widział zjawiska i znów po raz kolejny w życiu przekonałem się o swojej inności i samotności w dostrzeganiu pewnych aspektów życia na tym padole. - Kto ma telefon, trzeba zadzwonić po karetkę!!! - Elektryk dalej zarządzał akcją. Nadjechał tramwaj. Większość ludzi w pośpiechu ruszyła w jego stronę. Wyglądało to jak ucieczka. Podniosłem rękę, aby zetrzeć pot z czoła, lecz zatrzymałem ją w połowie drogi. Kątem oka ujrzałem ogniste zjawisko z dużą prędkością lecące ku nam. Im było bliżej tym więcej szczegółów mogłem dostrzec. Płonąca ogniem postać ludzka z rozpostartymi skrzydłami z ognia pikowała w stronę unoszącej się powoli w górę delikatnie, złotawo świecącej mgiełki w kształcie bańki mydlanej. W środku widać było formujący się z nicości kształt człowieka, który wraz ze zwiększaniem się odległości od ziemi stawał się coraz bardziej wyraźny. Mym oczom ukazała się nieziemskiej urody młoda kobieta okryta całunem skrzydeł, które dopiero, co zaczynały się tworzyć. Nagle postać kobiety zaczęła się rzucać i wyrywać tak jak by chciała rozerwać powłokę i uciec. Lecz było już za późno. Ognista postać spadła na bańkę i przebiła ją płonącymi rękoma. Dostrzegłem jeszcze jak przerażona dziewczyna zasłania twarz i w tym momencie bańka pękła i nic już nie stało im na drodze ku sobie. Ognisty przybysz wgryzł się w dziewczynę i zaczął ją rozrywać na strzępy. Postać dziewczyny zafalowała i znikła rozerwana na wiele małych chmurek. Napastnik błyskawicznie z dużą wprawą zaczął je wsysać aż do ostatniego dymka. Płonąca powłoka jego z każdym kęsem jaśniała coraz bardziej, aż kształt jego znikł w morzu ognia. Świecący jak słońce oprawca zademonstrował jeszcze parę figur na niebie jak szczęśliwy pilot po stoczonej zwycięsko walce i znikł na horyzoncie. Kolejny raz wzrok mój przebiegł po spojrzeniach otaczających mnie ludzi z nadzieją widzącego to zajście. Wierzyłem, że kiedyś spotkam kogoś, kto tak jak ja będzie dostrzegał powłoki ludzkie. Ognistego Człowieka widziałem nie pierwszy raz. Za każdym razem ktoś umierał i wtedy zjawiali się oni. Czasami byli przeciwieństwem świetlistego potwora, czarni, osnuci smolistymi oparami i wyziewami jakby pławili się w gotującym asfalcie. Nie raz widziałem już ten mord. Choć czy można zabić trupa? Trupa nie, lecz duszę, bo chyba to właśnie widziałem okazuje się, że tak. Odwróciłem się od nieżywej staruszki i powlokłem swe załamane ciało w stronę tramwaju. Wszedłem w opary śmierdzącego potu. Tramwaj ruszył i potoczył się zatłoczonymi ulicami w stronę domu. - Rozdział 2 – Aż po horyzont rozpościerał się ocean. Leżałem na pastelowym żółtym piasku, otoczony palmami. Ostro rażące promienie słońca przebijały się przez przerwy między liśćmi dosięgając mej twarzy. Przy brzegu stał zacumowany jacht, a w moich ramionach drgała nieziemskiej urody długonoga blondynka ze zdjętym właśnie przeze mnie biustonoszem, który odsłaniał nabite półkola biustu z olbrzymimi sterczącymi sutkami. Słona morska woda zmieszana z olejkiem do opalania, podgrzana gorącym równikowym słońcem na jej nagim ciele stworzyła boski zapach, który unosił się wkoło i drażnił moje nozdrza. Upał stawał się nie do zniesienia, słońce z sekundy na sekundę coraz mocniej paliło, oczy zaczęły mi łzawić, kształty dziewczyny rozmyły się, zaczęły znikać jakby pochłaniane przez gęstą mgłę. Walczyłem z tym, ale światło stawało się coraz jaśniejsze. Raziło mnie jakby patrzył na wytop surówki w hucie „Lenina”. Teraz chyba zmienili tą nazwę na coś bardziej współczesnego, a właściwie pradawnego. Ta myśl spowodowała, iż zupełnie oślepłem. Pozostała tylko bolesna, rozlewająca się jasność, ból, który ogarnął każdą cząstkę mego ciała. Nagle znów odzyskałem wzrok. Leżałem wpatrzony w ostre, białe promienie słońca, które wpadały poprzez przerwy między…………………. ………..…żaluzjami do mojego pokoju. Leżałem na łóżku, mokry, spocony ze wzwodem, zakryty aż po szyje kołdrą. Rozejrzałem się dokoła, załamany i przybity. Półki regału zawalone wszelkiego rodzaju wydawnictwami SF wydawały się uśmiechać do mnie z drwiną, a w powietrzu słychać było jakby śmiech. Poderwałem się z łóżka, przeciągnąłem i ze złością z całej siły walnąłem pięścią w szafę. Czar snu znikł. Mgła rozpłynęła się, a wzrok uzyskał normalną ostrość. Pozostał tylko świdrujący ból ręki. Zaczął się zwykły, słoneczny dzień w przepełnionej ludźmi, zatłoczonej samochodami Warszawie. - Papież odwiedzi dziś w Jerozolimie Instytut Jadwasze jest to najważniejszy punkt wizyty Papieża w Izraelu. Według Żydów……..Głos z radia dochodził z kuchni gdzie ojciec krzątał się już przygotowując śniadanie (dla siebie!!!). Otworzyłem drzwi swojego małego pokoju i skierowałem swe powolne kroki w stronę kuchni. Szedłem przez zagracony korytarz. Czegóż tu nie było? Drabina jeszcze z czasów, kiedy ojciec dbał o mieszkanie i robił, co pewien czas różnego rodzaju innowacje, a to pawlacz, a to kładł boazerie, a to półeczki, sreczki, dupereczki…. Mama mówiła o nim. - Moja kochana złota rączka. Dalej leżał zdechły odkurzacz, który „zmarł” z tęsknoty za tym, aby ktoś go używał. Jakieś wiaderka, kartony wypchane niewiadomo, czym. Stare szpargały, które nie można było wyrzucić gdyż przypominały Ojcu, stare dobre czasy, kiedy Matka jeszcze żyła. - Kurwa mać!!! - Zakląłem i złapałem się za duży palec u prawej nogi, który trafił w stercie śmieci na metalowy kawałek czegoś. - Co jest?!!! - Co jest?!!!...-Co jest?!!!!- Wrzasnął złym głosem Ojciec z kuchni. - Nic! - Walnąłem się w palec u nogi! - Krzyknąłem w stronę kuchni. Kuśtyknołem trzy razy do przodu i oczom moim ukazała się kuchnia, oświetlona blaskiem porannego słońca. - Co nie możesz spać? - Zapytał Ojciec. - Słońce mnie obudziło. - Odparłem i spojrzałem na niego. Kiedyś podobno był przystojny. Teraz twarz jego poznaczona zmarszczkami bólu po stracie ukochanej kobiety. Setkami litrów alkoholu, wypitego żeby zapomnieć, bliznami po bójkach w obronie honoru Polaka, Papież, Prezydenta. Powód do rozróby zawsze się znajdzie, kiedy w żyłach buzuje wóda. - Znalazłbyś sobie wreszcie jakąś pracę nierobie. - Zobaczysz wyrzucę cię z domu na zbity pysk. Będziesz spał po dworcach. - Twarz Ojca wykrzywiła się grymasem wściekłości a monolog z jego ust płynął nieprzerwanym strumieniem. Wiedziałem, co teraz nastąpi. Wpatrzyłem się w niego udając, że słucham i co pewien czas powtarzałem: - Tak, masz rację, zrobię tak Tato. - Splotłem ręce na piersi i myśli moje uleciały w dal z tego zagraconego, zatęchłego padołu. Znów byłem na plaży. W dali szumiało morze. - Rozdział 3 – Już od dziecka interesowało mnie wszystko, co inne, nieznane, nie możliwe do wyjaśnienia przez dorosłych. Zaraziła mnie tym Matka, której konikiem była parapsychologia, bioenergoterapeuty, cieki wodne i tym podobne zjawiska. Przez lata młodości uważałem, iż Matki lęki i widzenie złej energii, duchów, zjaw i tym podobne to hora paranoja. W czym zresztą utwierdzał mnie Ojciec, przeciwnik wszystkiego, co niezrozumiałe. Dla niego wszystko miało wytłumaczenie, było białe lub czarne. Od kiedy pamiętam w domu były wieczne awantury o wszystko, które nagle kończyły się, wpadali sobie w ramiona i byli wtedy najszczęśliwszą parą pod słońcem. Nigdy już w życiu nie spotkałem tak krańcowo różnych osobowości. Śmierć Matki strasznie przybiła Ojca i nigdy już nie był taki jak kiedyś. Pamiętam jak dziś, zdarzenie z dzieciństwa, które jak śrut utkwiło na zawsze w mojej pamięci. Miałem wtedy coś koło siedmiu lat. Właśnie przeprowadziliśmy się od Babci do nowo wybudowanego wieżowca, w którym otrzymaliśmy mieszkanie. Matka uważała, iż każde miejsce, w którym przebywa dłużej musi być „zbadane”. Tak też się stało. Któregoś dnia pojawił się u nas w mieszkaniu znajomy Mamy, różdżkarz, bioenergoterapeuta, Pan Andrzej. Ojciec profilaktycznie parę godzin przed wizytą wyszedł na spacer i powiedział, że wróci późno. Był to okres, kiedy Mamine zabobony śmieszyły mnie, więc wizyta Pan Andrzeja była dla ciekawą zabawą i kupą śmiechu, aż do momentu, gdy po wyznaczeniu miejsc w mieszkaniu gdzie należy położyć ekrany tłumiące oddziaływania cieków wodnych, Mama zaprosiła nas do kuchni na sernik własnej roboty i herbatkę babcinego przepisu. - No i jak chłopie? - Zapytał z uśmiechem Pan Andrzej. - Widzę, że nie wierzysz ni trochę w mą magię. - Ostatnie słowo wymówił jakby głośniej i dłużej, a prawa jego ręka w tym samym czasie skręciła końcówkę długich sterczących na boki wąsów. Tak, wąsy te od samego początku jego wizyty przykuły moją uwagę. W kontraście z łysą głową i wyłupiastymi oczyma nadawały mu wygląd oficer pruskiej armii z przed 100 lat. Zaśmiałem się cicho, wstydliwie i spuściłem swe oczy na kowbojskie buty, w które był przyodziały Maminy mag. - Pozwól chłopcze, iż ci zademonstruję pewną sztuczkę, którą jest bardzo prosta, a którą z pewnością zadziwisz i zainteresujesz swoich kolegów.- Rzekł Pan Andrzej, twardym, nie przywykłym do przerywania głosem. Nie dał po sobie poznać, iż zauważył lekko drwiący mój uśmiech i powątpiewanie w grymasie twarzy, który był odpowiedzią na jego zdanie. Wyją z górnej kieszeni dżinsowej kurtki, w którą był ubrany wahadełko, które już wcześniej widziałem gdyż podczas badań mieszkania jakby niechcący parokrotnie znajdowało się ono w mej bliskości i przez moment uznałem wtedy, iż centralnym punktem badania nie jest pokój, lecz chyba moja osoba. Po latach dowiedziałem się, iż myśl to, która przebiegła w niezwykłym pędzie krótkodystansowego biegacza tuż przed moimi oczyma, była prawdą. Matka odczuwała, że część jej mocy przelała się na mnie i z biegiem lat uświadomiła sobie siłę mojej aury, lecz sama nie potrafiła nic zrobić abym nauczył się czerpać z otoczenia energię i zaczął ćwiczyć się w korzystaniu z niezbadanych tajemnic naszego umysłu. Z pomocą przybył jej Pan Andrzej. - Czy nigdy synu nie myślałeś, aby wprawić w ruch jakiś przedmiot tylko siłą wzroku. - Zapytał bawiąc się wahadełkiem. - Tak jak Luck Skaywaker w „Gwiezdnych Wojnach”. - Podrzuciłem skojarzenie z nieukrywanym rozbawieniem. - Tak, właśnie tak. - Powaga i skupienie nie znikały z twarzy Maga tak jakby nie wyłapał, iż wchodzi na bardzo podmokły grunt, który w każdej chwili może zamienić się w bagno. - Och, całe życie marzyłem o tym. Ta zabawa stawała się naprawdę przednia. Uwielbiałem drwić sobie ze starszych i wpuszczać ich w maliny, szczególnie, jeśli sami jeszcze na dodatek dawali do tego powód. Robiłem wszystkie czynności, które pokazywał mi Pan Andrzej z „olbrzymią powagą”, aż do momentu, kiedy wahadełko ożyło samo w mojej dłoni i zaczęło kręcić się na nitce tak jak Mag sugerował abym ja chciał, raz w prawo, potem w lewo. Po chwili zatrzymywałem je i ruszyłem w tył i przód, a wszystko to tylko za pomocą siły woli. Poczułem się nagle cudownie szczęśliwy i zrozumiałem, że jestem w stanie robić takie rzeczy, o których inni będą mogli, co najwyżej śnić i marzyć przez całe życie. Dzień ten stał się kamieniem milowym, który legł na rozstajach dróg mego życia, zagradzając jedną ze ścieżek i odsłaniając inną, pełną nowych niezbadanych zagadek. Odtąd ćwiczyłem w każdej wolnej chwili. Zacząłem od wahadełka. Uczyłem się medytacji i chłonięcia energii. Zacząłem pamiętać sny, a w każdym odnajdywałem wskazówki, co robić dalej abym mógł się rozwijać, a moc moja rosła. I nadszedł dzień, kiedy ujrzałem ją po raz pierwszy…………………… - Rozdział 4 – Był rok 1981. Miałem wtedy 10 lat. - Co jest!!!! - Dawaj tę piłkę!!! Głąbie!!! -Ruszaj się. Dośrodkowanie!!!- Z lewej strony boiska, jakiś obskurny siedmioletni kurdupel z pianą na pysku wrzeszczał na mnie. Z całej siły kopnąłem piłkę, która jak na złość zboczyła w powietrzu i poszybowała aż za linie boiska. - Ty buraczany głąbie!!! - gdzie ty się nadajesz!!! - Jeszcze raz zawył w moją stronę kurdupel. - Powiedz jeszcze jedno słowo konusie, a z twojej zawszonej dupy zrobię lotnisko dla mojego buta z prawej nogi!!! - Krzyknąłem i ruszyłem w stronę kurdupla. - Odwal się od małego!!! Ty leszczu!!! - Z drugiej strony boiska poleciało na mnie jeszcze jedno wyzwisko. W tamtych czasach nie wiele potrzebowaliśmy do bójki. Nas było czterech ich pięciu. Już po chwili tarzaliśmy się na murawie boiska. Od samego początku wiedziałem, że nie mają żadnych szans. Cóż z tego, że mieli o jednego więcej. My mieliśmy „Dzikiego”. - Dziki!!! Przyjeb mu!!! -Dziki!!! Zdejmij ze mnie tego bydlaka! - o Jezu! -Kurwa Mać!!! Szala zwycięstwa przechylała się na naszą stronę i nic nie wskazywało na nieszczęście, które za moment miało się wydarzyć. Widziałem to jak na zwolnionym filmie. „Kurdupel” wisiał na „Dzikim” kopiąc go i bijąc pięściami. -…a masz ty gnido!!! - Dawaj Tomek!!! Kopa mu w jaja!!! - Drugi chłopa podleciał i kopnął naszego w jaja. - O Kurwa!!! - Zawył „Dziki” i padł na ziemie. Nagle ujrzałem jak ręka chłopca natrafiła na cegłę znaczącą róg boiska. ………a potem wypadki potoczyły się jak w horrorze. - Zajebie cię ty psie!!! - Zawył „Dziki” a ręka jego wraz z cegłą odnalazła nieomylnie drogę do skroni chłopca. -Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!!!!!!! - Wyrwało się z ust chłopca, gdy czaszka jego rozpękła się na pół, a mózg, miazgą zapryskał bijących się i murawę boiska. Nagle wszystko zamarło jak na stop klatce. Wszystkie spojrzenia spoczęły na ręce „Dzikiego” ociekającej krwią. Podniosłem spojrzenie w górę na twarz mordercy. Nie wyrażała żalu, strachu czy rozpaczy. Na jego ustach zagościł grymas uśmiechu. Z twarzy emanowało spełnienie diabolicznych żądzy i marzeń, głęboko tkwiących gdzieś w podświadomości. I wtedy ujrzałem ją po raz pierwszy. Wokół postaci mordercy pojawiła się mgła, czarne opary, które ukształtowały się po chwili w czarną, przezroczystą powłokę, która oddzieliła go szczelnie od świata. Nie zapomnę nigdy tego pierwszego razu. Najtrudniejszy, najbardziej ekscytujący, najciekawszy jest zawsze ten pierwszy raz. Pierwsze spełnienie może nie być pełne, ale na zawsze pozostanie wyryte w naszej pamięci. To wydarzenie odblokowało nową drogę postrzegania świata, która była do tej pory dla mnie zamknięta. Zastrzegłem dostrzegać powłoki ludzkie. Późniejsze studia tego zjawiska pozwoliły mi dojść do wniosków, które dziś przelewam na papier. Całe nasze ziemskie życie na tym padole jest poświęcone powiększaniu powłoki. Są dwa rodzaje powłok. Nadałem im nazwy kolorów, chociaż dostrzegam je zupełnie innym zmysłem niż wzrok. Ja je po prostu czuję. Czuję kolor czarny: zło, nienawiść, żądze i biały: dobro, miłość, bezinteresowność. Cóż z tego skoro większość ludzi nie ma żadnej powłoki są nijacy, puści, ani dobrzy, ani źli. Są jak powietrze otaczające nas, mogące przenosić liście, pomagać rozsiewać nasiona, które rozkwitną pięknymi kwiatami, drzewami, które będą trwać przez setki lat. Lecz samo powietrze w sobie jest niczym. W czasach pamiętnego meczu piłkarskiego byliśmy powietrzem. A ja ujrzałem jak wybuch bomby atomowej – nasiono drzewa zła. Na moich oczach niesione powietrzem znalazło podatny grunt na którym rozkwitło. Dzikiego zabrali do poprawczaka, gdzie przesiedział 6 lata, po których wraz z kolegami zabił trzech opiekunów i zniknął. W późniejszych latach nie raz słyszałem o jego wyczynach. wyczynach czasem ksywa „Dziki” zaczęła się pojawiać na łamach prasy i w mediach, wywołując strach, panikę i popłoch w mieście. - Rozdział 5 – Stałem po kolana w ciepłej, błękitnej, spienionej przybojem oceanu wodzie. W koło rozchodził się echem huk fal uderzających o skały widoczne w dali. Z końca plaży machała do mnie Mama. - słyszysz matole, co do ciebie mówię?!!! – Skądś z góry doleciał do mnie znajomy głos. Rozejrzałem się po plaży, wzrokiem zacząłem szukać kogoś w rozpościerających się na wyciągnięcie ręki chaszczach dżungli, która korowodem palm wżynała się w nadmorską plażę. - Mówię do ciebie!!!- Poczułem jak coś mnie stuknęło w głowę, jeszcze raz się rozejrzałem i poprzez mgłę, która nagle się pojawiła zaczął ukazywać się obraz kuchni wraz z Ojcem, który właśnie jeszcze raz walnął mnie w ramie. - Znów się naćpałeś jakimiś dragami i masz haluny, co?!!! Obraz plaży znikł całkowicie. Stałem w ropiejącej, cuchnącej kuchni z wrzeszczącym na przeciw mnie Ojcem. - Przepraszam, na moment się zamyśliłem, przypomniała mi się Mama. Twarz jego złagodniała. Pojawiło się na niej coś na kształt smutku. – Dobra, bierz się do roboty, trzeba iść szukać pracy. – Dodał, odwracając się i dalej coś pichcąc na kuchni. Plecy jego pochyliły się, a postać jakby się w sobie zapadła. Lecz ja widziałem to, co było dla mnie najważniejsze i za co go kochałem. Wokół jego postaci świeciła jasnym blaskiem złocista poświata. Wyszedłem z kuchni i skierowałem się w stronę drzwi. Zawiązałem sznurówki swoich ulubionych „Martenów” i opuściłem mieszkanie. Na zewnątrz odwróciłem się na moment w stronę drzwi, wsadziłem klucz w dziurkę i przekręciłem go dwukrotnie. Nigdy nie zjeżdżałem windą. Zawsze w szalonym pędzie zbiegałem z siódmego piętra, przeskakując po parę schodków. Mijając drugie piętro usłyszałem ich. Zwolniłem. Stali jak co dzień na półpiętrze. – Zmniejsz płomień palancie, spalisz cały towar!!! – Niewysoki, krótko przystrzyżony chłopak krzyknął właśnie na wysokiego chudzielca, trzymającego w wargach fifkę, którą wciągał dym unoszący się znad srebrnej folii trzymanej lewą ręką i podgrzewanej zapalniczką trzymaną w drugiej ręce. Nie zatrzymując się minąłem ich i w chwilę potem wybiegłem na podwórze. Wiedziałem dobrze, co mam teraz robić. Nie namyślając się skierowałem swe kroki w stronę dworca kolejowego. Jeszcze raz sięgnąłem do kieszeni i sprawdziłem czy wsadzone tam w pośpiech pieniądze są? Były. - pociąg, obiad, nocleg – mruczałem pod nosem, a prawa ręka otwierała i zamykała po kolejki wszystkie palce. - sto pięćdziesiąt, sto dziewięćdziesiąt, dwieście dwadzieścia…..- Tak, starczy, spokojnie mogę tam zostać ze trzy dni. - To jedyna szansa.- Ale, na co? – Myślałem na głos. - Nie ważne czy szansa. Zawsze chciałem tam pojechać i nigdy nie miałem czasu. - Czuje, że tam mnie coś ciągnie! - Nie mam pracy! – Gówno i tak nie znajdę! Chcę tam jechać! – Może to coś zmieni? -, Jeżeli czakram rzeczywiście emanuje energią, ja ją wezmę, potrafię chłonąć, tyle lat już to robię. Zawsze miałem za mało energii. Całe życie chciałem przemieniać piasek w złoto, móc latać, a do każdej z tych rzeczy potrzebna jest energia. I jeszcze te fruwające potwory, pożerające dusze umarłych. Nikt ich nie widzi poza mną. Tyle razy próbowałem się z nimi porozumieć i uniemożliwić im mordowanie. Nie chcę już żyć to ponad moje siły. Cóż ostatnia rzecz, którą pragnę zobaczyć i stwierdzić samemu czy jest prawdą czy chorym wymysłem szalonych mitomanów to czakram. Chcę poczuć tę moc energii emanującej z niego. Zachłysnąć się nią aż do bólu i móc ją wykorzystać do swoich czarów lub odejść z stamtąd w niebyt, pustkę, nicość. - Rozdział 6 – Wbiegłem na peron w pośpiechu i wskoczyłem na schodki odjeżdżającego pociągu. - Uffff, cholera!!! Źle czas przez te zasrane korki niewiele brakowało abym się spóźnił!!! Idąc korytarzem zaglądałem do przedziałów i oceniałem tam siedzących. Ten wydał mi się najbardziej zapraszający. Siedziało w nim małżeństwo z dzieckiem, starszy pan i młoda dziewczyna. Złapałem za uchwyt drzwi i silnie szarpnąłem wiedząc, iż drzwi zdezelowanych z reguły przedziałów w Polskich pociągach otworzyć nie jest tak łatwo. Drzwi otworzy się z łoskotem. – Dzień Dobry. Przepraszam, wolne są te miejsca? - Zapytałem, a prawa moja ręka zatoczyła tuk w powietrzu. Proszę. Pan siada. – Rzekł mężczyzna siedzący przy oknie i nalewający właśnie coś z termosu do plastikowych kubków stojących na otwartej półeczce znajdującej się z reguły w każdym pociągu tuż pod oknem. Mógł mieć 35 lat. Natura dała mu ostre rysy twarzy, orli nos, a ręka fryzjera kozią bródkę i krótkiego „jeża” na głowie. Wrzuciłem plecak na półkę, a sam usiadłem na wolnym miejscu tuż przy wejściu do przedziału. Jeszcze raz rozejrzałem się. Rodzinka przy oknie. Chłopiec może 10 lat. Matka jeszcze młoda, ale zniszczona pracą. Spojrzałem w lewo na dziadka, który siedział tuż koło mnie i czytał jakąś książkę, była obłożona pakowym papierem, miała napisy na okładce, numer i przybitą pieczątkę. Nie pozostawiało to żadnej wątpliwości, iż została wypożyczona z biblioteki. Jeszcze raz wzrok mój przeleciało po dziadku od stóp jego, aż po czubek głowy. Mógł być kiedyś nauczycielem. Ubrany biednie, ale czysto. Biała koszula wyprasowana, a buty wyglansowane tak, że można się było w nich przeglądać zamiast w lusterku. - Albo starym Akowcem. – dodałem w myślach, uśmiechając się. Wzrok mój popłynął dalej. Zacząłem się przyglądać siedzącej naprzeciwko mnie dziewczynce. Mogła mieć z 15ście lat. Długie piękne, gęste włosy opadały jej kaskadami na ramiona. W uszach tkwiły wetknięte słuchawki od walkmana. Wytężyłem słuch, doleciały mnie dźwięki koncertu skrzypcowego. W tym wieku słuchać rzępolenia skrzypiec to ewenement. Przyjrzałem się jej bliżej. Twarz młoda z kształtującymi się już rysami pięknej dojrzałej kobiety. Śliczne wypukłe usteczka, mały nosek i cudowne olbrzymie jasno błękitne oczy. – Jak Indianka, lub Żydóweczka – Pomyślałem. Właśnie coś przestawiała w walkmanie. Spojrzałem na jej dłonie. Zawsze u kobiet przykuwają moją uwagę dłonie. Jej były filigranowe z paznokciami krótkimi aż Do przesady. Tak, na pewno je obgryzała. Stanowiło to ostry kontrast z resztą cudownej postaci. Było jak skaza biegnąca przez obraz namalowany ręką boskiego artysty. I właśnie dzięki tym paznokciom ją poznałem, gdyby nie one była by zbyt doskonała. Ta drobna wada spychała ją z Panteonu w nasze szeregi i nadawała jej ludzki kształt. - Hej!!! Co jest?!!! – Usłyszałem piękny głos. Dziewczyna siedząca przede mną przemówiła i pomachała do mnie rączką z obgryzionymi paznokciami. - Nic! - Fajny koncert skrzypcowy. – Dodałem pośpiesznie, aby złagodzić to „nic!”. - Jak to? To go słychać? – Jej zdziwienie było szczere, choć jeśli by się zastanowiła przez chwilę to przecież doszłaby do wniosku, iż włączona na cały regulator muzyka musi być, nawet pomimo huku jadącego pociągu, słyszalna. Jej dłoń powędrowała do słuchawki, tkwiącej w uchu i wyjąwszy ją podała mi. - Chcesz posłuchać? Zapytała głosem takim, iż nie potrafiłem jej odmówić. Nie lubię muzyki poważnej no może Preisnr lub Killar, lecz włożyłem słuchawki do uszu. - Fajne, co to jest? – zapytałem po chwili. - Nie wiem, znalazłam tę kasetę na półce u siostry. Spojrzałem jej w oczy. Dojrzała mój wzrok i speszona uciekła swoim gdzieś w dół. - W ogóle to powinienem się najpierw przedstawić. - Cześć mam na imię Dominik. – Uśmiech rozjaśnił moją twarz, nasz wzrok znowu się spotkał, dłoń moja dotkała jej dłoni. - A ja, Patrycja. - Masz może fajki? – Zapytała. Papierosy nie pasowały do niej. Gdyby zapytała o cukierki było by to bardziej zrozumiałe. - Mam, chcesz zapalić? – Odparłem z nonszalancją. Skinęła głową i razem podnieśliśmy się do góry. Wychodząc z przedziału kontem oka zobaczyłem wyraz dezaprobaty malujący się na twarzach współpasażerów. - Chodzimy na koniec korytarz, tam jest więcej miejsca. – Powiedziała, biorąc mnie za rękę i delikatnie ciągnąc za sobą. Poddałem się jej i podążyłem za nią. Na pierwszy rzut oka wydawała się dziewczęciem małomównym i niewinnym. Lecz już po pięciu minutach naszej rozmowy mogłem w 100% stwierdzić, iż nie była ani małomówna, ani niewinna mimo swoich dopiero, co skończonych piętnastu lat. Tak, wiek jej stanowił od samego początku naszej znajomości dla mnie zagadkę, którą chciałem rozwiązać. I udał mi się. Z niewinnym wyrazem twarzy wyjawiła mi swój wiek jak i to, że od pięciu miesięcy nie jest już dziewicą i miała już sześciu kochanków. Wszystko to działo się w pociągu pędzącym do Krakowa. Za plecami miałem drzwi łączące nasz wagon z następnym. Przede mną po prawej stronie były drzwi do toalety, a po lewej biegnący na wprost korytarz z drzwiami do przedziałów. Rozejrzałem się w koło, ani „żywego ducha”. Niewiele myśląc przyciągnąłem ją do siebie. - Nie proszę. – Szepnęła mi do ucha, lecz jej język zaprzeczył temu, co mówiła gdyż nieomylnie odnalazł drogę do moich ust. Jej opór tak szybko zniknął jak się pojawił i całym ciężarem swojego ciała przywarła do mnie, cichutko pojękując. Moje zachłanne ręce zaczęły ugniatać jej malutkie pośladki, a wskazujący palec zaczął gładzić miejsce na dżinsach, pod, którym wyczuwałem coraz bardziej gorące i mokre miejsce. Pchnąłem ją do tyłu, a prawą ręką otworzyłem drzwi toalety. Udawała, iż się broni, lecz po chwili byliśmy już w środku. Przekręciłem zamek. Znów przywarłem do niej zachłannie ją całując. Ręce moje odnalazły bezbłędnie zapięcie stanika. Biust ukazał się moim oczom. Zsunąłem jej spodnie i odwróciłem ją do ściany. - Oprzyj się rękoma o ścianę! – Rozkazałam. - Tak? – Jęknęła i przywarła do ściany. Przed moimi oczami pojawiła się mgła, zapadłem się w ocean rozkoszy, którego spokojną toń łamały fale głośnych jęków wydobywających się z ust mojej kochanki. I tym sposobem wyprawa do Krakowa minęła mi w sposób cudowny. Czarodziejsko skrócił się czas całej podróży, a pamięć piętnastoletniej „Lolity” pozostała do dzisiaj. - Rozdział 7 – Kraków to najpiękniejsze miasto Polski, ocalałe we wszystkich wojennych zawieruchach. Dopiero powojenna działalność partii zasrała miasto kałem wydobywającym się z Nowej Huty. Dziwoląg ten swoimi wyziewami w przeciągu 40stu lat zniszczył zabytki, które przetrwały tysiącletnią nawałnicę przemierzającą Polskę w wzdłuż i wszerz. Przetarłem skroń mokrą od natrętnych myśli pokrytych potem i opuściłem ociekające duchotą mury krakowskiego dworca kolejowego. - Pse, Pana! - Psse, Pana!!! - Może zanieść torbę do taksówki? – Odwróciłem się i ujrzałem małego cygana, Rumuna lub czort wie, jakiej nacji wyrostka podbiegającego do starszego pana z wyglądu biznesmena na emeryturze. Wzrok mój zatrzymał się na nich gdyż czarna poświata otaczająca „cygana” (widoczna tylko dla mnie) nie pozostawiała żadnych wątpliwości, iż właściciel jej jest osobą, która nie ma w zwyczaju pomagać komukolwiek. Emeryt podał chłopcu z uśmiechem wyższości swoją walizkę i to była ostatnia chwila, w której tego dnia na jego twarzy gościł uśmiech. W momencie pochwycenia walizki, cygan błyskawicznie odwrócił się na pięcie i w sposób iście diabelski jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zniknął w tłumie. Każdy z was drodzy czytelnicy miał na pewno w życiu taką sytuację, kiedy coś się dzieje na waszych oczach, jesteście temu przeciwni i nic nie możecie zrobić. Zrozumiałem to w tamtej chwil, ręka moja samoczynnie poderwała się do góry w geście bezsilnej złości i nagle w moim ciele poczułem przepływ czegoś palącego moje trzewia tak jakby wewnątrz mnie wybuchł granat i zamiast mnie rozerwać cała jego niszcząca energia wyrwała się ze mnie poprzez palce ręki, którą poderwałem za uciekającym złodziejem. Z końca moich palców poszybował płomień tuż za wyrostkiem, który w tak magiczny sposób zniknął w tłumie. Błysnęło, zakotłowało się, ludzie zaczęli krzyczeć. Pobiegłem w stronę szybko tworzącego się zbiegowiska. Czułem strach, przerażenie, z niedowierzaniem przetarłem oczy i uszczypnąłem się z całej siły w policzek. -Aaaaaałaa!!! – Krzyknąłem z bólu. Więc to jednak nie sen. Przerażeni ludzie stojący nad lezącym na ziemi cyganem, słysząc mój krzyk, rozstąpili się szybko. Podszedłem bliżej. Najbliżej stojące mnie osoby spojrzały na mnie podejrzliwie i ze strachem. - Przepraszam, tak mi się jakoś wyrwało. – Powiedziałem z uśmiechem w stronę najbardziej porządnie wyglądającej staruszki. Ta wydęła wargi i wypluła z nich słowa – Następny zboczeniec!!! Pozamykać ich wszystkich!!! Pałętają się tacy i cieszą ludzką krzywdą…… - monolog z jej ust nie miał końca, a co najgorsze tłum to podłapał i następne osoby zaczęły komentować mój krzyk i uśmiech, z jakim zagadnąłem staruszkę. - To on strzelił do tego chłopca!!! – Dobiegł mych uszu krzyk za moich pleców. Tego już było za wiele. Nie próbując znaleźć nawet właściciela tych oszczerczych słów w tłumie rzuciłem się do ucieczki. - Za nim!!! - Łapać mordercę!!! Krzyki za moimi plecami spowodowały, iż tego dnia na pewno pobiłem swój życiowy rekord w biegu na 2000m. Nie wiem, kiedy i jak znalazłem się na obskurnym dziedzińcu walącej się kamienicy w kontenerze na śmieci, cuchnącym smrodem niedającym się porównać do niczego. Przeczekałem z 20 minut schowany po same oczy w tym czymś, a następnie wydostałem się na zewnątrz i przez następne 20 minut próbowałem usunąć z ubrania pozostałości śmietnika całej kamienicy. Lecz plamy i smród pozostały. Uśmiechnąłem się do siebie. – Tak, mogło być dużo gorzej gdyby dorwała mnie ta cala hołota. – to stwierdzenie podniosło mnie na duchu, więc jeszcze raz przetarłem rękaw na środku którego odcinała się czerwienią plama z miąższu zepsutego pomidora i wyszedłem na ulicę rozglądając się czy z którejś ze stron nie nadbiegnie rozszalały żądzą zemsty tłum. Ulica była pusta. Wsadziłem ręce do kieszeni i sprawdziłem czy wetknięty tam zwitek banknotów jest dalej na swoim miejscu. Był. Uśmiech znów zagościł na mojej twarzy. - Znowu mi się udało. – Mruknąłem pod nosem i pogwizdując zwycięsko skierowałem swe kroki w stronę nadjeżdżającego tramwaju. - Rozdział 8 – Tak niewiele brakowało mi do końca podróży. Ta odległość równała się sześciu przystankom komunikacji miejskiej. Nie minęła chwila i już jechałem tramwajem. Nie minęło dziesięć minut i już szybkim krokiem szedłem pod górę, stąpając po kamieniach ułożonych misternie dziesięć pokoleń temu. Ciepło i radość zagościły w moim ciele. W wokół mnie przesuwały się mury Wawelu, a ja szedłem nie czując zmęczenia w stronę Czakramu. Nigdy wcześniej tu nie byłem, lecz wiedziałem gdzie mam iść. Siła, z jaką mnie przyciągał zaskoczyła mnie i wprawiła w euforie. Tak te parę przystanków i kawałek kamiennej drogi przebyte tak szybko, w rzeczywistości potrzebowałem wielu lat, aby zdecydować się na ten milowy krok w moim życiu. Przed oczyma moimi przesuwały się wydarzenia z mojego życia jak film pornograficzny przewijany do przodu i puszczony na podglądzie, gdzie szuka się jakiegoś „mocniejszego kawałka”. Z życiem jest tak samo tylko „mocne kawałki” zostają wyryte w pamięci na zawsze. Po latach pomiędzy nimi możemy znaleźć tylko pustkę. Dlatego należy tworzyć jak najwięcej pięknych chwil, aby mieć, co wspominać. Z tą myślą rozpostarłem ręce i zacząłem chłonąć energię. Czułem ją jak strumień płonącej lawy wpływający poprzez moje palce, dłonie, ramiona do mojego wnętrza. Tylko ktoś, kto wciągał kokainę jest wstanie uzmysłowić sobie, co czułem, kiedy wnikająca we mnie energia rozpalała moje wnętrze. Wzrok mój wyostrzył się i poczułem, że jestem w stanie dojrzeć rzeczy znajdujące się wiele kilometrów ode mnie. Stałem się lekki jak piórko i silny jak byk. – Hmmm. – To chyba nie najlepsze porównanie. - Może jak Herkules? – Tak. – Poczułem się równy z greckimi bohaterami mitów, a wręcz jak Bóg. Jakiż bliski byłem prawdy, tym stwierdzeniem, dowiedziałem się w niedługi czas potem. Zaczęła wzbierać we mnie chęć oderwania się od ziemi i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki poczułem jak ciało me zaczyna unosić się w górę. Metr, dwa metry, dziesięć metrów!!! Brama do krypty wawelskiej, naprzeciw której stałem stawała się coraz mniejsza. Nagle ujrzałem jego! Wisiał zawieszony w przestworzach i przyglądał mi się. Wyostrzyłem swój wzrok jak zoom aparatu fotograficznego lub celownik karabinu snajperskiego i ujrzałem na jego twarzy zdziwienie, zaskoczenie. Nie wiem, czym był ten grymas, lecz szybko przerodził się najpierw w niesmak, a tuż po chwili usta płonącego złocistym płomieniem wykrzywiła nienawiść. Rozpostarł ogniste skrzydła i runął w moją stronę. - Kilometr, może więcej? – Pomyślałem. Widziałem jak z wyciągniętymi szponami pikuje w moją. – Tak. – Tych płonących rąk nie można było nazwać inaczej niż szpony szczególnie, iż na pewno przede mną rozerwały setki, jeśli nie tysiące ludzkich istnień. - Co robić?!!! Rozejrzałem się w popłochu z myślą, co by tu chwycić, czym mógłbym rzucić w niego. Ach żebym mógł z tej energii, która buzowała we mnie stworzyć kulę ognia i jak w bejsbolu cisnąć nią w tego potwora i niech ta kula wybuchnie jak bomba atomowa. Był coraz bliżej!!! Świetlisty anioł – Tak nazwij wreszcie go po imieniu. Bałem się wymówić to słowo, uwierzyć w straszną prawdę, którą widzę, lecz zbliżająca się chwila mojej porażki rozwarła wrota przed prawdą. Teraz już wiem - To anioł!!! Nie, kto inny, próbuje mnie zabić. Zostało mu do mnie trzysta metrów!!! W ustach zaczyna brakować śliny, z trudem mogę oddychać. Poczułem się jakby dwustu kilogramowa bryła metalu spoczęła mi na piersiach, a z dołu coś mnie pchało w górę. Wiedziałem, że jeśli nie ten potwór przypominający z wyglądu anioła z jakiegoś obrazu kościelnego to te dwie przeciwstawne siły za moment mnie zmiażdżą. Czy strach może zmiażdżyć? - Tak. – Przez ten jeden moment poczułem i zrozumiałem, że strach może zabić. Sto pięćdziesiąt metrów!!! Słyszę już świst powietrza przecinanego lotem oprawcy i wiem, że to już tylko sekundy dzielą nas od spotkania się. Spodnie w kroku zrobiły się wilgotne, zmoczone uryną, która zaczęła się ze mnie wylewać jakby wypchnięta z organizmu przez strach, który zagościł tam i chciał się, pozbyć wszelkich konkurentów. Czułem, że za moment wypchnie ze mnie i duszę. Wtedy poczułem to ciepło w prawej ręce. - Czyżbym przez spodnie obsikał sobie i rękę? – Nie, to niemożliwe. Spojrzałem jeszcze raz w stronę Anioła. Zostało coś ze siedemdziesiąt metrów. Ciut więcej niż długość strzelnicy lub basenu olimpijskiego. Spojrzałem szybko na rwącą już w tym momencie bólem prawą rękę i oniemiałem. W dłoni spoczywała pulsująca czerwona kula ognia. Z wrażenia przestałem czuć cokolwiek. Spojrzałem w górę, a on z wyrazem diabolicznego triumfu na twarzy zwolnił, wiedząc już, że nie jestem w stanie mu uciec. Skrzydła jego trzepotały w powietrzu, a z ust wypłyną dźwięk jak syk węża. Poczułem, że jeśli się skupię to jakąś nieziemską siłą jestem w stanie zrozumieć, co mówi. ……i usłyszałem w głowie głos. – Zgrzeszyłeś człowieku!!! Jak śmiesz robić rzeczy, które przystoją tylko nam. - Karą za to będzie twa śmierć, a ja pożywię się twą energią!!! – W powietrzu rozległ się śmiech, a on rozwarł ramiona, machnął skrzydłami i spadł na mnie. Po dziś nie wiem jak to zrobiłem. Jakby bez mojej woli prawa ma dłoń z płonącą kulą poszybowała do przodu i ten zamach wystarczył, aby ona i on spotkali się parę metrów przede mną. On anioł o płonących jasnością skrzydłach i twarzy naznaczonej znamieniem nienawiści, ona kula pulsującej energii stworzona z mojego wnętrza. Nastąpił wybuch, który swą siłą odrzucił mnie w dół tak, że niewiele brakowało abym roztrzaskał się o ziemię. Z trudem wyhamowałem swój lot i spojrzałem w górę mrużąc oczy. Miliony małych iskierek jak nocne fajerwerki lub robaczki świętojańskie błyskały na niebie i po chwil znikły. Po oprawcy nie było śladu. - Rozdział 9 – Szybowałem nad Krakowem. Po raz kolejny analizowałem przebieg całego zajścia. - Zabiłem go? – Czy zdołał uciec? – Na to pytanie nie byłem wstanie odpowiedzieć. Najważniejsze, że żyję i potrafię stworzyć „broń”, która pokazała się z jak najlepszej strony. Pierwsze, co zrobiłem po pojedynku, kiedy fajerwerki dogorywały jeszcze na niebie to stworzyłem siłą woli następną ognistą kulę i trzymając ja w ręce rozglądając się dokoła szukając oprawców, nie mogłem uwierzyć, iż nikt mnie nie atakuje. Po stworzeniu kolejnych pięciu kul zacząłem próby jak daleko mogę nimi rzucić i z jaką precyzją i szybkością. Doszedłem do zadawalających wyników. Gdyby był konkurs rzucania ognistymi kulami energii, miałbym na pewno duże szanse na znalezienie się w czołówce. Każdą z nich potrafiłem cisnąć na odległość paru kilometrów i nie chwaląc się podejrzewam, iż w końcowym momencie, za każdym razem celnego trafienia, kule mogły osiągać prędkość powyżej 1 macha, czyli były szybsze od dźwięku. – Wywnioskowałem to po białych smugach znaczących lot mych kul na niebie. Kiedy się pojawili odetchnąłem z ulgą. Już od najmłodszych lat najbardziej nienawidziłem oczekiwania, kiedy czas wlecze się i nie wiem, kiedy nadejdzie chwila, której się obawiam. Każdy dźwięk za moimi plecami powoduje zatrzymanie się mojego serca i ból żłobiący raz za razem kolejne rany na mojej psychice. Było ich sześciu – Trzech czarnych o skórze jakby zrogowaciałej.
— 29.01.2005, 16:11:45
Pozdrawiam wszystkich bardzo gorco......do zobaczenia wkrótce............:))
— 25.09.2004, 20:22:15
Pozdrawiam wszystkich bardzo gorco......do zobaczenia wkrótce............:))
— 25.09.2004, 20:22:15
Ten autor nie ma jeszcze komentarzy.