Zapadne Tatry 2003
ZAPADNE TATRY 2003- Keine gränze hit squad
Miotając się w planach wyjazdowych, przebierając między trekkingiem w Górach Smoczych a trawersem Szpitsbergenu wybór padł na zimowe przejście granią polskich Tatr Zachodnich. Śmiałe to przedsięwzięcie miało wzbogacić mój i mojego kompana dorobek alpinistyczny, tudzież turystyczny, jak kto woli. Towarzyszył mi poczciwy druh doli i niedoli włóczęgowej, młody adept socjologii Michał "Majkel" Kusztejko. Ramy czasowe owych zdarzeń to późny marzec i wczesny kwiecień za razem. Gdy więc tylko PAP obniżył stopień zagrożenia lawinowego, stało się jasne że albo my ,albo oni, albo one albo niewiadomo co i już. I jak to mawia mój kolega: nie ma, to tamto... Cel zarysował się jasno i wystarczyło nie dać ciała. A co na to rzeczywistość? Zaraz zobaczymy. Zaczęło się jak zwykle milutko, celebrą pakowania worów, lekkich przygotowań logistycznych i ogólnym ferworem walki przedwyjazdowej. Młody polski turysta w pierwszej kolejności napotyka opór PKP. Zacny ten państwowy zakład jest pierwszą linią oporu próbującą uatrakcyjnić wyjazd ciekawymi manewrami. To jest właśnie cała pikanteria! Tak więc gdańszczanin chcący przemierzyć Rzeczpospolitą musi posiadać około 33zl i mnóstwo wolnego czasu. Przesiądzie się w Krakowie, albo w Stolicy albo w Koziej Wulce Wielkiej i po jednym pełnym okrążeniu słońca przez ziemię, a nie na odwrót! Znajdzie się grubo ponad 800 km na południe od ziemi matczynej. Warunki meteorologiczne ukażą ,że to już prawie tropiki a mentalność miejscowych to też prawie egzotyka co by nacjonalistycznie nie mówić folklor. Ale zanim wsiądziemy do cudów techniki PAFAWAGU, będzie trzeba jeszcze się ciutkę pomiotać na własnych śmieciach. W czym rzecz? Niezorientowanym już tłumacze. My, czyli ja i on, a w ogólnym zarysie cała gawiedź alpinistyczno-harcersko-ałtdorowa z niezwykłym pietyzmem kultywujemy obrządek pakowania i zakupów "na wyjazd" Nie ma tak ,że idziesz sobie do byle spożywczaka i kupujesz dżemik i coś tam jeszcze. Tak się bawią ewentualnie trekkerzy niskiego kalibru. My, w całej rozciągliwości swej zajebistości podchodzimy do sprawy zgoła profesjonalnie. Sklep musi być duży, przejrzysty z promocjami. Z pomocą idą nam sieci zachodniego kapitału. To właśnie tu kupimy kuskus za 3,50 , daktyle za 0,99. Tylko tutaj absolutnie wyluzowani, naznaczeni piętnem wyjazdu możemy dowolnie przebierać w sosach Amino, może Knorr. Ale tu nie marka jest ważna. Chodzi jak zawsze o bąbelki, a raczej o czas potrzebny do ich uzyskania. Idąc tym tropem, nie każdy wie że rasowy trekker zwróci uwagę ile czasu jego sosik będzie dochodził zanim dojdzie. Wszystkie specyfiki z czasówką powyżej 5 minut odpadają, ja zaś w rękę niczego powyżej 3 minut nie biorę. Pozostaje jeszcze kwestia "power żarcia" czyli tego ,bez czego nie było by tego. A w zasadzie nie mielibyśmy dość pary żeby tachać te wszystkie dziwne rzeczy pod górę. Gdy już zaszyjemy się w domowych pieleszach wszystko rozdzielimy w siateczki, zważymy skarpetki, wybierzemy koszulki, pozostaje to wszystko wrzucić do wora, o którym często mamy lepsze zdanie niż o koledze z którym będziemy się katować. Tak przygotowani udajemy się na dworzec. W naszym przypadku jest chyba 30.03 2003 godzina 0:30. Zaczyna się "wyjazd", humory dopisują, ale bez przesadnej głupawki. Trzeba się oswoić z faktem że zaczynamy zasłużony wypoczynek, więc jest sfera tematów nie poruszalnych. Bez sensu byłyby dialogi np. o samochodach. Tutaj obowiązuje sztampowy zestaw luźnych tematów. Można w spokoju obrobić komuś dupę, sprzedać garść najnowszych informacji o szpeju, albo skomentować oklepany temat wojaczki w Iraku. Jednym słowem pełen luz. Mało tego zgodnie z ramowym planem PKP o rozwoju dialogu peronowego. Dostajemy niebywałą okazję żeby przez ponad godzinę dyskutować za sprawą celowego i na pewno przemyślanego opóźnienia naszego składu wagonowego. Tak więc nad wyraz wygadani na peronie, my podróżni możemy błogo zasypiać w przytulnych przedziałach nakręcając przemysł robótek ręczno-kieszonkowych. My zaś dzieci w czepku(nie mylić z kapturkiem) urodzone, nie przyczyniamy się tym razem do poszerzania szarej, a częstokroć czarnej w swoim charakterze strefy. Dziarsko wysiadamy w grodzie Kraka. Słonko praży ..Miami??? I love Miami, Miami is soo much fine. Bierzemy PKS do Zakopca. Po 2 godzinach jazdy przez ziemię małopolską dojeżdżamy do swoistego symbolu. Polskie Chamonix! Tutaj też widać piętno gospodarki wolnorynkowej. Teren w promieniu 500 metrów od zagłębia dworcowego to nieustanne zapytania o pokoik, kwaterkę, z prysznicem, huje muje..my już mamy, w stronę Chochołowa popierdalamy. Hola hola...nie ten język nie ten styl. Poginamy ma się rozumieć. Oczywiście każdy z rasowych łojantów w pełni gardzi komercyjnym charakterem Krupówek i innych Krzeptówek. Co prawda miło przeparadować z dziabką i namiotem od AlpinSportu wzwyż, ale postępująca demoralizacja nowej, młodej fali różnej maści przyjezdnych, sprawia że bardzo łatwo jest się nadziać na niewybredny komentarz jakiegoś zasranego klubowicza. My się jednak tym nie przejmujemy. Argumenty są po naszej stronie. Poza tym czekamy właśnie na PKS do Chochołowa. Nasz aplauz wzbudza osoba starszego pana, pięknie narciarsko opalonego z worem marki Woodpecker(stara seria) i nartami. W duchu chcemy być tacy jak on. Pewnie 70 tka na karku a w sercu młody duch! A więc pakujemy się razem do Autosana i jazda. Wysiadka niedaleko wejścia do parku. Poprawiamy klamereczki, guziczki, czapeczki i dreptamy w stronę "bacówy". Jest to takie sekretne miejsce, gdzie całkiem niewielkim nakładem sił można się w wymiernym komforcie przespać, co ważne nic za to nie płacąc lub płacąc mandat do wyboru. Zależy to oczywiście od szczęścia i mocy przekonywania Twojego czekana. Po zmroku już dochodzimy na nasz restplejs. Ruchy mamy zgrabne i pewne. Szybki przepak i już bulgocze hadwao. Trochę arabskiej kaszy no i przebój wieczoru ...Sos słoikowy Amino-wow! Kawałeczki papryczki...pycha tyle że waży 370 gram, co wyciska piętno na moich barkach. Nie wspomniałem że worek mój jest dziwnie ciężki. Jest w nim wiele nadprogramowych rzeczy, rzeczy które być mogą ale nie muszą, a zgodnie z bibliami survivalu w takim wypadku nie powinno ich być wcale. Ale moja herezja zrodzi plon w postaci na przykład średniej jakości materiału fotograficznego. Wracając do klimatu chwili, powoli zanurzamy się z Majkelem w naszych puchowcach. Wspomnę że Majkel jest tej i każdej następnej nocy większym killerem ode mnie , bo ma znacznie cieńszy śpiwór. Niech więc od dnia dzisiejszego pieśni i wieść gminna niosą, że ten oto krępy pacholina chartem ciała i ducha przerósł druha swego...
Poranek był zimny, ale nie lodowaty. Od razu weszło nam na języki, że w gorszych warunkach się spało itepe itede. Jest to naturalny mechanizm psychiki trekkera, samonapędzająca się samopochwała. Efekt jest łatwy do przewidzenia. Dzięki temu jesteśmy w stanie podnieść stopień grozy i hardkoru naszych biwaków, przejść i całej tej ascezy. W porannym słońcu opuszczamy polanę Jamy, nosicielkę naszej konstrukcji noclegowej. Schodzimy do Doliny Chochołowskiej. Docieramy do Schroniska PTTK. Tam robimy wjazd na stołówkę. Znowu przepak, znowu gotowanie. Teraz w głowie już tylko mam trasę. Myśli latają między dialogami z Majkelem. Wszystko robimy powoli, tak jakby nasze ciała mówiły: "Chłopaki nie idźcie tam, tu jest przyjemniej" Ale obowiązek obowiązkiem jest, wycieczka musie posiadać kres. A my dopiero na starcie, więc: "Męski masz być, żadnego pedalenia". Wlewam więc w siebie gorąca czekoladę. Majkel nie chce, szkodzi jego cerze. Cóż, albo rybki albo akwarium. Przynajmniej dla mnie będzie więcej. Powoli wybija godzina W, czyli 11. Wychodzimy na szlak. Miotają nami myśli, że w sumie chujowa pora , bo na stokach najbardziej lawiniaście, trelemorele. Z nieba świeci cudownie, już sobie myślę jak bardzo zazdrosne będą wszystkie frytki z solarek. Zaczyna się zabawa. Najpierw zapadanie...to lubię, darmowa siłka. Później już tylko do góry. Co pewien czas mierzę wzrokiem grań. Fachowo doszukuję się newralgicznych miejsc. Insane in my brain. Przeprowadzam symulację biwaku. Jaka procedura? Miejsce, kopanie, platforma. Ale na szczęście widoczki 80% na dobro. Walczę więc z Zenitem. Różne kombinacje. Przesłona tamta, siamta, czasik taki...Moją muzą będzie pan Kusztejko. W różnych pozach, e viva l'arte! I będziem szli do przodu. Wołowiec, Łopata...Ahh...ten widok na Rohacze. W myślach już je zdobywam ,ale niestety kierunek inny. Walczymy ze stokami Jarząbczego. Słońce chyba już się zmęczyło. Cały ten błogostan przerywa intruz...
Ola Boga!, czy coś w tym stylu. Kozica! a z postury , raczej kozioł. Chwytam za łaparat. Cholera...Mam 28-emke obiektyw i robi się ciemno , a ja ni huja specem od takich sytuacji nie jestem. Szybki manewr ze zmianą obiektywu.58mm niewiele lepiej, a tu pojawiają się kolejne skałoskoczki. Życie pokaże że zdjęcia będą lipne ale co w pamięci to w pamięci. Nam jednak spieszno do szukania miejsca na biwak. Stopień mobilizacji podniósł się stanowczo. Krótkie rozpoznanie terenu i już mamy miejscówkę. Od zawietrznej, z lekką barierą skalną dobra pod platformę. Jedziemy więc z tematem. Menażki w dłoń i uskuteczniamy tatrzańskie wykopki. Mija chyba ze 30 min, słońce poszło się...zdrzemnąć:) Mamy namiastkę tego o co chodzi w temacie. Szybki rozpak namiotu o mało nie skończył się utratą jednego ze stelaży. Poszybował on w stronę słowackiej strony, na szczęśćcie w duchu Rutkowski Patrol po krótkiej, acz nerwowej akcji odnalazł się. Stanął więc nasz domek, nasza otulina. I wystarczyło trzymać kciuki co by to wszystko nie pierd..eło. Wcześniej jednak zabraliśmy się za grzanie płynów. Świadomość powagi sprawy w kwestii utrzymania odpowiedniego poziomu płynów mobilizowała nas, a raczej kuchtę Majkela do manewrów z topieniem śniegu. Byliśmy ciutke już zajechani a u mnie doszło do dziwnego zjawiska, które przeczyło wszelkim prawidłowościom względem mojej osoby. Otóż przez ostatnie 5 lat wyjazdów żyłem w przeświadczeniu że jestem chodzącym śmietnikiem jeśli chodzi o sprawy kuchni polowej. Na każdym jednym wyjeździe od biwaczku letniego po biwak zimowy pakowałem w siebie każdą możliwą ilość kalorii. Tutaj sprawa miała się zgoła odmiennie. Patrzałem jak Majkel pochłania jadło i nie wzbudzało to mojej żądzy przełyku. Pozostało nam tylko zasnąć. Nie jest to kwestia do końca prosta. Sfajdane ciało i szkalowana podmuchami wiatru psychika podpowiadają ci , że to co właśnie praktykujesz nie jest rozsądne. Cóż w tej świadomości przeleżałem do rana...
Początek dnia zawsze taki sam. Koszmar wyjścia ze śpiwora. Po prostu rozkosz... Gdy już się na to zdecydowałem w pośpiechu wrzuciłem na siebie całą ocieplinę. Teraz chwila na meteo, czyli rozpięcie namiotu. Jest uroczo! Pełne zachmurzenie, z leciutkimi przebłyskami słońca. Powtórzymy więc procedurę: Gary, żarcie, przepak i w końcu upragniona chwila. Raki na nogi włóż! Wiaterek się wzmaga. Morale wzrosło. Mamy konkretny biwak za sobą, można walczyć dalej. Idziemy więc na Kończysty Wierch. Puszczam tak zwaną "kiełbachę", Majkel zresztą też. Jest to rodzaj jednego z najbardziej hardkorowych bąków-gazów, które w formie przypominają bek, czyli odbicie zjełczałą kiełbasą. Owe "kiełbasy" w połączeniu z syntetyką materiałów naszej odzieży, tworzą mieszankę długo utrzymującą się w okolicy. Jest to element egzotyki towarzyszącej łojeniu zimowemu. Wspomnę bowiem ,że "kiełbachy" latem nie uświadczysz. Jeśli chodzi o sprawę fekalii to moim guru, prywatnym mentorem i głosicielem dobrej nowiny w tej kwestii został Majkel, któremu udało się wypróżnić na wierzchołku Kończystego. Sukces nie byle jaki, bo mi się osobiście nie chciało tam zatrzymywać, a myśl o jakimkolwiek negliżu wydawała się traumatycznym przeżyciem. On jednak zrobił to. Ja się usilnie koncentrowałem nad rozpuszczaniem w pysku śniegu z daktylem. Połączenie przednie. Cały też czas skupiałem się nad pracą moich raków automatów. Był to nasz pierwszy wspólny wyjazd i nie darzyłem ich takim zaufaniem jak na przykład śpiwór. Sprawa ciężkiej wagi, bo od naszej współpracy zależał w dużym stopniu stan mojej żywotności. Szedłem więc i myślałem, myślałem i rozpuszczałem. Właściwie jedynym elementem zaskoczenia były "kiełbachy". W tej atmosferze weszliśmy na Starorobociański Wierch. Kawał góry. Pogoda ciągle była niepewna. W sumie niepewna to bardzo optymistycznie powiedziane. Zeszliśmy na Gabrove Sedlo. Tutaj postój, na którym odezwała się ciemna strona mocy. Było to ostatnie miejsce gdzie legalnie ,oszlakowanym terenem można się wycofać. Żaden z nas oczywiście nie podtrzymywał specjalnie tej opcji, ale fakt faktem że okazała by się ona dla nas łagodniejsza w skutkach. Przed nami jednak był Błyszcz. Korciło mnie to niemiłosiernie. Trzeba było zapomnieć o słodkiej Polsce i iść w zaparte, a raczej Zapadne, bo tu już kończyła się jurysdykcja PTTK,T.P.N na rzecz wrogo brzmiącego TANAP-u. Byliśmy więc jak partyzancka bojówka wysokogórska. Uzbrojeni w dziaby, raki i 'kiełbachy" szliśmy stoczyć bój z kolejną górą. Przełęcz przed Błyszczem ofiarowała nam trochę widoczków. Sam Błyszcz wydawał się dziwnie duży. Ale przecież to była gratka! Szeroki stok, ruch za ruchem, miodzio. Na szczycie wiatr wzmógł się znacznie. Wiało już konkretnie, więc zejście w pośpiechu na Pysne Sedlo było uzasadnione. Ostatnie metry przed zejściem na przełęcz to była konkretna walka o utrzymanie pionu. Wiaterek tak popierdzielał z północy w kierunku Rimmini, że prawie sobie rakami hemoglobiny nie upuściliśmy. Przed nami Kamienista. Piździ do tego stopnia, że już na przełęczy mówię, że z tej wojaczki nici będą. Najpierw Majkel ciśnie w górę. Idę za nim, ale ta runda nie ma sensu. jest koło 15 a w takim tempie nie zdążymy dojść do bezpiecznego terenu za Smreczyńskim Wierchem. Myśl o biwaku w ogóle nie przechodzi przez sferę moich wyobrażeń. Finał mógłby być co najmniej zrypnofizyczny. Z zejściem na stronę Polską nie ma co kombinować, bo raz że lawiniasty stok, a 2 to wiatr i stromizna. Drogą ucieczki wydaje się malownicza Dolina Kamienista. Wiąże to się z nieprawnym przekroczeniem granicy państwa, ale nie wydaje się żeby ktokolwiek się miał na dole nami przejmować. Szybko nakreślony plan działania zakładał desant do miejscowości Podbanske, z tamtąd przemarsz do Doliny Tichej, by następnego wieczora wbić się na Tomanową Przełęcz. Brzmi nieźle??? Ale jazda dopiero się zaczyna! Zaczynamy wycof w dół. Na razie ciągle wieje i to tak że na prawdę co chwila gleba. Niesamowicie przyjemne jest podnoszenie się z woreczkiem, uważając co by sobie nóżek rakami nie podziurawić. Trwa to i trwa. W końcu wchodzimy w strefę względnej ciszy. Prowadzą nas pojedyncze ślady. Myślę sobie Słowacy są cool, też się katują zimą. Jedne ze śladów szybko przybierają formę niedźwiedziej łapy, co nie jest cieszące. Zaczyna się bajka z zapadaniem. Praca rzeźnicka. Co chwilę toniemy w śniegu po pas. Pod nim zresztą ukryte kosówki narażają nas na maximum kontuzji. Tabliczka na przełęczy informowała o 2.30 h zejścia.
No to idziemy. Zabawa z zapadkami była tak irytująca, że zdecydowaliśmy się iść potokiem. Płynął sobie dziarsko mniej więcej środkiem doliny, wystarczyło umiejętnie skakać z kamienia na kamień i przy odrobinie szczęścia można było nie umoczyć rzopska. Czas leciał, a siły słabły. Minęły już 3 godziny a my jesteśmy uwięzieni głęboko w górach. Jest nieśmiesznie , zaczął padać śnieg. Około 19.30 trafiamy w lesie na domek chyba należący do Horskiej Sluzby. Jest zamknięty. Ale cień nadziei jest. Ruszamy dalej. Robi się ciemno. Teraz zdychanie jest w pełnej krasie...Śnieg kopny że ja pier..co 3 kroki zapadka. Stuptuty Wisporta fajnie wyglądają w domu. W butach basen. W bani mi się gotuje. Nie wiem jak tam kompan. Co pewien czas instynktownie się zmieniamy, nie chodzi już nawet o bez efektywne przecieranie tych zasp. Ta dolina dociera nas coraz mocniej. Leciutkie zawroty głowy w moim wykonaniu, czyli wychodzi fakt nienapalenia w organizmie kaloriami. Jest 21 i na prawdę rzeźnia. Końca nie widać, a jak dla mnie nasze baterie wysiadły już jakiś czas temu. Jak Lemingi poginamy do przodu. W końcu jakieś światło...Nareszcie! Schodzimy do wioski. Jesteśmy zajechani koncertowo. pierwsza myśl to załapać jakiś nocleg. Byle gdzie. No i idziemy byle gdzie. Pewni swego, mamy przecież wyryte na pyskach, że dzisiejszy dzień to nie był Hotel Plaza. Robimy puk puk i w drzwiach pojawia się młody Słowak. Roztaczam przed nim obraz naszej rozpaczy. Okazuje się że jest to funkcjonariusz ichniej straży granicznej. Od razu nas umoralnia co do kwestii złamanego przez nas prawa. Chyba nas to nie rusza, bo potakujemy mu i ciągniemy swoją śpiewkę o nieszczęściu turysty. Miły pan odstawia nas na pałownię słowacką. Tutaj powiało wschodem. Stukot maszynopisu, powtarzane pytania i w ogóle bajka. Wyglądaliśmy jak ostatnie sieroty, ale gadkę układaliśmy całkiem sprawnie i bez poślizgów więc dostaliśmy herbatkę i położono nas lulu w jednym z pomieszczeń. Naszym przeznaczeniem był deport na przejście Łysa Polana. Mogliśmy więc w nagrzanym pomieszczeniu pośmierdzieć troszku i podsuszyć szmaty. Rano zmieniła się warta na psiarni. Przyszły młode psy i od razu śpiewka o pieniążkach za ubytovaniu i na ucztu. Wydusili z nas zaledwie po 20 zl. Na przejćiu, troche ceregieli i miłe wspomnienie w postaci odcisków palców i zdjęć. Jeszcze tylko trochę płaczu Polskiego pogranicznika, małe oświadczenie i kopa hej do Polska. w Tatrach będziemy jeszcze 2 dni, ale jeśli chodzi o esencję to wyjazd skończył się.
Ten text też.
Właściciel praw autorskich: Menelo
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kodowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie elektroniczne, fotomechaniczne lub inne w TV, radiu oraz wystąpieniach publicznych tylko za wyłącznym pozwoleniem właściciela praw autorskich
Copyright (c) Wydawnictwo Skromność
Skład i łamanie: Menelo
Redakcja: Menelo
Korekta: Menelo
Koordynacja: Menelo
Projekt okładki: Menelo
Autor i wydawca gwarantują rzetelność informacji zawartych w książce, nie odpowiadają jednak za ewentualne straty, zniszczenia i obrażenia cielesne będące skutkiem niewłaściwej lub błędnej ich interpretacji.
dzięki za komentarze:) i za opowieść też:) wszystkiego dobrego w Nowym Roku
bdb, pozdrawiam
Najdluzszy koment, jaki widzialem... komu sie chce policzyc wyrazy? ;P
Zapadne Tatry 2003 ZAPADNE TATRY 2003- Keine gränze hit squad Miotając się w planach wyjazdowych, przebierając między trekkingiem w Górach Smoczych a trawersem Szpitsbergenu wybór padł na zimowe przejście granią polskich Tatr Zachodnich. Śmiałe to przedsięwzięcie miało wzbogacić mój i mojego kompana dorobek alpinistyczny, tudzież turystyczny, jak kto woli. Towarzyszył mi poczciwy druh doli i niedoli włóczęgowej, młody adept socjologii Michał "Majkel" Kusztejko. Ramy czasowe owych zdarzeń to późny marzec i wczesny kwiecień za razem. Gdy więc tylko PAP obniżył stopień zagrożenia lawinowego, stało się jasne że albo my ,albo oni, albo one albo niewiadomo co i już. I jak to mawia mój kolega: nie ma, to tamto... Cel zarysował się jasno i wystarczyło nie dać ciała. A co na to rzeczywistość? Zaraz zobaczymy. Zaczęło się jak zwykle milutko, celebrą pakowania worów, lekkich przygotowań logistycznych i ogólnym ferworem walki przedwyjazdowej. Młody polski turysta w pierwszej kolejności napotyka opór PKP. Zacny ten państwowy zakład jest pierwszą linią oporu próbującą uatrakcyjnić wyjazd ciekawymi manewrami. To jest właśnie cała pikanteria! Tak więc gdańszczanin chcący przemierzyć Rzeczpospolitą musi posiadać około 33zl i mnóstwo wolnego czasu. Przesiądzie się w Krakowie, albo w Stolicy albo w Koziej Wulce Wielkiej i po jednym pełnym okrążeniu słońca przez ziemię, a nie na odwrót! Znajdzie się grubo ponad 800 km na południe od ziemi matczynej. Warunki meteorologiczne ukażą ,że to już prawie tropiki a mentalność miejscowych to też prawie egzotyka co by nacjonalistycznie nie mówić folklor. Ale zanim wsiądziemy do cudów techniki PAFAWAGU, będzie trzeba jeszcze się ciutkę pomiotać na własnych śmieciach. W czym rzecz? Niezorientowanym już tłumacze. My, czyli ja i on, a w ogólnym zarysie cała gawiedź alpinistyczno-harcersko-ałtdorowa z niezwykłym pietyzmem kultywujemy obrządek pakowania i zakupów "na wyjazd" Nie ma tak ,że idziesz sobie do byle spożywczaka i kupujesz dżemik i coś tam jeszcze. Tak się bawią ewentualnie trekkerzy niskiego kalibru. My, w całej rozciągliwości swej zajebistości podchodzimy do sprawy zgoła profesjonalnie. Sklep musi być duży, przejrzysty z promocjami. Z pomocą idą nam sieci zachodniego kapitału. To właśnie tu kupimy kuskus za 3,50 , daktyle za 0,99. Tylko tutaj absolutnie wyluzowani, naznaczeni piętnem wyjazdu możemy dowolnie przebierać w sosach Amino, może Knorr. Ale tu nie marka jest ważna. Chodzi jak zawsze o bąbelki, a raczej o czas potrzebny do ich uzyskania. Idąc tym tropem, nie każdy wie że rasowy trekker zwróci uwagę ile czasu jego sosik będzie dochodził zanim dojdzie. Wszystkie specyfiki z czasówką powyżej 5 minut odpadają, ja zaś w rękę niczego powyżej 3 minut nie biorę. Pozostaje jeszcze kwestia "power żarcia" czyli tego ,bez czego nie było by tego. A w zasadzie nie mielibyśmy dość pary żeby tachać te wszystkie dziwne rzeczy pod górę. Gdy już zaszyjemy się w domowych pieleszach wszystko rozdzielimy w siateczki, zważymy skarpetki, wybierzemy koszulki, pozostaje to wszystko wrzucić do wora, o którym często mamy lepsze zdanie niż o koledze z którym będziemy się katować. Tak przygotowani udajemy się na dworzec. W naszym przypadku jest chyba 30.03 2003 godzina 0:30. Zaczyna się "wyjazd", humory dopisują, ale bez przesadnej głupawki. Trzeba się oswoić z faktem że zaczynamy zasłużony wypoczynek, więc jest sfera tematów nie poruszalnych. Bez sensu byłyby dialogi np. o samochodach. Tutaj obowiązuje sztampowy zestaw luźnych tematów. Można w spokoju obrobić komuś dupę, sprzedać garść najnowszych informacji o szpeju, albo skomentować oklepany temat wojaczki w Iraku. Jednym słowem pełen luz. Mało tego zgodnie z ramowym planem PKP o rozwoju dialogu peronowego. Dostajemy niebywałą okazję żeby przez ponad godzinę dyskutować za sprawą celowego i na pewno przemyślanego opóźnienia naszego składu wagonowego. Tak więc nad wyraz wygadani na peronie, my podróżni możemy błogo zasypiać w przytulnych przedziałach nakręcając przemysł robótek ręczno-kieszonkowych. My zaś dzieci w czepku(nie mylić z kapturkiem) urodzone, nie przyczyniamy się tym razem do poszerzania szarej, a częstokroć czarnej w swoim charakterze strefy. Dziarsko wysiadamy w grodzie Kraka. Słonko praży ..Miami??? I love Miami, Miami is soo much fine. Bierzemy PKS do Zakopca. Po 2 godzinach jazdy przez ziemię małopolską dojeżdżamy do swoistego symbolu. Polskie Chamonix! Tutaj też widać piętno gospodarki wolnorynkowej. Teren w promieniu 500 metrów od zagłębia dworcowego to nieustanne zapytania o pokoik, kwaterkę, z prysznicem, huje muje..my już mamy, w stronę Chochołowa popierdalamy. Hola hola...nie ten język nie ten styl. Poginamy ma się rozumieć. Oczywiście każdy z rasowych łojantów w pełni gardzi komercyjnym charakterem Krupówek i innych Krzeptówek. Co prawda miło przeparadować z dziabką i namiotem od AlpinSportu wzwyż, ale postępująca demoralizacja nowej, młodej fali różnej maści przyjezdnych, sprawia że bardzo łatwo jest się nadziać na niewybredny komentarz jakiegoś zasranego klubowicza. My się jednak tym nie przejmujemy. Argumenty są po naszej stronie. Poza tym czekamy właśnie na PKS do Chochołowa. Nasz aplauz wzbudza osoba starszego pana, pięknie narciarsko opalonego z worem marki Woodpecker(stara seria) i nartami. W duchu chcemy być tacy jak on. Pewnie 70 tka na karku a w sercu młody duch! A więc pakujemy się razem do Autosana i jazda. Wysiadka niedaleko wejścia do parku. Poprawiamy klamereczki, guziczki, czapeczki i dreptamy w stronę "bacówy". Jest to takie sekretne miejsce, gdzie całkiem niewielkim nakładem sił można się w wymiernym komforcie przespać, co ważne nic za to nie płacąc lub płacąc mandat do wyboru. Zależy to oczywiście od szczęścia i mocy przekonywania Twojego czekana. Po zmroku już dochodzimy na nasz restplejs. Ruchy mamy zgrabne i pewne. Szybki przepak i już bulgocze hadwao. Trochę arabskiej kaszy no i przebój wieczoru ...Sos słoikowy Amino-wow! Kawałeczki papryczki...pycha tyle że waży 370 gram, co wyciska piętno na moich barkach. Nie wspomniałem że worek mój jest dziwnie ciężki. Jest w nim wiele nadprogramowych rzeczy, rzeczy które być mogą ale nie muszą, a zgodnie z bibliami survivalu w takim wypadku nie powinno ich być wcale. Ale moja herezja zrodzi plon w postaci na przykład średniej jakości materiału fotograficznego. Wracając do klimatu chwili, powoli zanurzamy się z Majkelem w naszych puchowcach. Wspomnę że Majkel jest tej i każdej następnej nocy większym killerem ode mnie , bo ma znacznie cieńszy śpiwór. Niech więc od dnia dzisiejszego pieśni i wieść gminna niosą, że ten oto krępy pacholina chartem ciała i ducha przerósł druha swego... Poranek był zimny, ale nie lodowaty. Od razu weszło nam na języki, że w gorszych warunkach się spało itepe itede. Jest to naturalny mechanizm psychiki trekkera, samonapędzająca się samopochwała. Efekt jest łatwy do przewidzenia. Dzięki temu jesteśmy w stanie podnieść stopień grozy i hardkoru naszych biwaków, przejść i całej tej ascezy. W porannym słońcu opuszczamy polanę Jamy, nosicielkę naszej konstrukcji noclegowej. Schodzimy do Doliny Chochołowskiej. Docieramy do Schroniska PTTK. Tam robimy wjazd na stołówkę. Znowu przepak, znowu gotowanie. Teraz w głowie już tylko mam trasę. Myśli latają między dialogami z Majkelem. Wszystko robimy powoli, tak jakby nasze ciała mówiły: "Chłopaki nie idźcie tam, tu jest przyjemniej" Ale obowiązek obowiązkiem jest, wycieczka musie posiadać kres. A my dopiero na starcie, więc: "Męski masz być, żadnego pedalenia". Wlewam więc w siebie gorąca czekoladę. Majkel nie chce, szkodzi jego cerze. Cóż, albo rybki albo akwarium. Przynajmniej dla mnie będzie więcej. Powoli wybija godzina W, czyli 11. Wychodzimy na szlak. Miotają nami myśli, że w sumie chujowa pora , bo na stokach najbardziej lawiniaście, trelemorele. Z nieba świeci cudownie, już sobie myślę jak bardzo zazdrosne będą wszystkie frytki z solarek. Zaczyna się zabawa. Najpierw zapadanie...to lubię, darmowa siłka. Później już tylko do góry. Co pewien czas mierzę wzrokiem grań. Fachowo doszukuję się newralgicznych miejsc. Insane in my brain. Przeprowadzam symulację biwaku. Jaka procedura? Miejsce, kopanie, platforma. Ale na szczęście widoczki 80% na dobro. Walczę więc z Zenitem. Różne kombinacje. Przesłona tamta, siamta, czasik taki...Moją muzą będzie pan Kusztejko. W różnych pozach, e viva l'arte! I będziem szli do przodu. Wołowiec, Łopata...Ahh...ten widok na Rohacze. W myślach już je zdobywam ,ale niestety kierunek inny. Walczymy ze stokami Jarząbczego. Słońce chyba już się zmęczyło. Cały ten błogostan przerywa intruz... Ola Boga!, czy coś w tym stylu. Kozica! a z postury , raczej kozioł. Chwytam za łaparat. Cholera...Mam 28-emke obiektyw i robi się ciemno , a ja ni huja specem od takich sytuacji nie jestem. Szybki manewr ze zmianą obiektywu.58mm niewiele lepiej, a tu pojawiają się kolejne skałoskoczki. Życie pokaże że zdjęcia będą lipne ale co w pamięci to w pamięci. Nam jednak spieszno do szukania miejsca na biwak. Stopień mobilizacji podniósł się stanowczo. Krótkie rozpoznanie terenu i już mamy miejscówkę. Od zawietrznej, z lekką barierą skalną dobra pod platformę. Jedziemy więc z tematem. Menażki w dłoń i uskuteczniamy tatrzańskie wykopki. Mija chyba ze 30 min, słońce poszło się...zdrzemnąć:) Mamy namiastkę tego o co chodzi w temacie. Szybki rozpak namiotu o mało nie skończył się utratą jednego ze stelaży. Poszybował on w stronę słowackiej strony, na szczęśćcie w duchu Rutkowski Patrol po krótkiej, acz nerwowej akcji odnalazł się. Stanął więc nasz domek, nasza otulina. I wystarczyło trzymać kciuki co by to wszystko nie pierd..eło. Wcześniej jednak zabraliśmy się za grzanie płynów. Świadomość powagi sprawy w kwestii utrzymania odpowiedniego poziomu płynów mobilizowała nas, a raczej kuchtę Majkela do manewrów z topieniem śniegu. Byliśmy ciutke już zajechani a u mnie doszło do dziwnego zjawiska, które przeczyło wszelkim prawidłowościom względem mojej osoby. Otóż przez ostatnie 5 lat wyjazdów żyłem w przeświadczeniu że jestem chodzącym śmietnikiem jeśli chodzi o sprawy kuchni polowej. Na każdym jednym wyjeździe od biwaczku letniego po biwak zimowy pakowałem w siebie każdą możliwą ilość kalorii. Tutaj sprawa miała się zgoła odmiennie. Patrzałem jak Majkel pochłania jadło i nie wzbudzało to mojej żądzy przełyku. Pozostało nam tylko zasnąć. Nie jest to kwestia do końca prosta. Sfajdane ciało i szkalowana podmuchami wiatru psychika podpowiadają ci , że to co właśnie praktykujesz nie jest rozsądne. Cóż w tej świadomości przeleżałem do rana... Początek dnia zawsze taki sam. Koszmar wyjścia ze śpiwora. Po prostu rozkosz... Gdy już się na to zdecydowałem w pośpiechu wrzuciłem na siebie całą ocieplinę. Teraz chwila na meteo, czyli rozpięcie namiotu. Jest uroczo! Pełne zachmurzenie, z leciutkimi przebłyskami słońca. Powtórzymy więc procedurę: Gary, żarcie, przepak i w końcu upragniona chwila. Raki na nogi włóż! Wiaterek się wzmaga. Morale wzrosło. Mamy konkretny biwak za sobą, można walczyć dalej. Idziemy więc na Kończysty Wierch. Puszczam tak zwaną "kiełbachę", Majkel zresztą też. Jest to rodzaj jednego z najbardziej hardkorowych bąków-gazów, które w formie przypominają bek, czyli odbicie zjełczałą kiełbasą. Owe "kiełbasy" w połączeniu z syntetyką materiałów naszej odzieży, tworzą mieszankę długo utrzymującą się w okolicy. Jest to element egzotyki towarzyszącej łojeniu zimowemu. Wspomnę bowiem ,że "kiełbachy" latem nie uświadczysz. Jeśli chodzi o sprawę fekalii to moim guru, prywatnym mentorem i głosicielem dobrej nowiny w tej kwestii został Majkel, któremu udało się wypróżnić na wierzchołku Kończystego. Sukces nie byle jaki, bo mi się osobiście nie chciało tam zatrzymywać, a myśl o jakimkolwiek negliżu wydawała się traumatycznym przeżyciem. On jednak zrobił to. Ja się usilnie koncentrowałem nad rozpuszczaniem w pysku śniegu z daktylem. Połączenie przednie. Cały też czas skupiałem się nad pracą moich raków automatów. Był to nasz pierwszy wspólny wyjazd i nie darzyłem ich takim zaufaniem jak na przykład śpiwór. Sprawa ciężkiej wagi, bo od naszej współpracy zależał w dużym stopniu stan mojej żywotności. Szedłem więc i myślałem, myślałem i rozpuszczałem. Właściwie jedynym elementem zaskoczenia były "kiełbachy". W tej atmosferze weszliśmy na Starorobociański Wierch. Kawał góry. Pogoda ciągle była niepewna. W sumie niepewna to bardzo optymistycznie powiedziane. Zeszliśmy na Gabrove Sedlo. Tutaj postój, na którym odezwała się ciemna strona mocy. Było to ostatnie miejsce gdzie legalnie ,oszlakowanym terenem można się wycofać. Żaden z nas oczywiście nie podtrzymywał specjalnie tej opcji, ale fakt faktem że okazała by się ona dla nas łagodniejsza w skutkach. Przed nami jednak był Błyszcz. Korciło mnie to niemiłosiernie. Trzeba było zapomnieć o słodkiej Polsce i iść w zaparte, a raczej Zapadne, bo tu już kończyła się jurysdykcja PTTK,T.P.N na rzecz wrogo brzmiącego TANAP-u. Byliśmy więc jak partyzancka bojówka wysokogórska. Uzbrojeni w dziaby, raki i 'kiełbachy" szliśmy stoczyć bój z kolejną górą. Przełęcz przed Błyszczem ofiarowała nam trochę widoczków. Sam Błyszcz wydawał się dziwnie duży. Ale przecież to była gratka! Szeroki stok, ruch za ruchem, miodzio. Na szczycie wiatr wzmógł się znacznie. Wiało już konkretnie, więc zejście w pośpiechu na Pysne Sedlo było uzasadnione. Ostatnie metry przed zejściem na przełęcz to była konkretna walka o utrzymanie pionu. Wiaterek tak popierdzielał z północy w kierunku Rimmini, że prawie sobie rakami hemoglobiny nie upuściliśmy. Przed nami Kamienista. Piździ do tego stopnia, że już na przełęczy mówię, że z tej wojaczki nici będą. Najpierw Majkel ciśnie w górę. Idę za nim, ale ta runda nie ma sensu. jest koło 15 a w takim tempie nie zdążymy dojść do bezpiecznego terenu za Smreczyńskim Wierchem. Myśl o biwaku w ogóle nie przechodzi przez sferę moich wyobrażeń. Finał mógłby być co najmniej zrypnofizyczny. Z zejściem na stronę Polską nie ma co kombinować, bo raz że lawiniasty stok, a 2 to wiatr i stromizna. Drogą ucieczki wydaje się malownicza Dolina Kamienista. Wiąże to się z nieprawnym przekroczeniem granicy państwa, ale nie wydaje się żeby ktokolwiek się miał na dole nami przejmować. Szybko nakreślony plan działania zakładał desant do miejscowości Podbanske, z tamtąd przemarsz do Doliny Tichej, by następnego wieczora wbić się na Tomanową Przełęcz. Brzmi nieźle??? Ale jazda dopiero się zaczyna! Zaczynamy wycof w dół. Na razie ciągle wieje i to tak że na prawdę co chwila gleba. Niesamowicie przyjemne jest podnoszenie się z woreczkiem, uważając co by sobie nóżek rakami nie podziurawić. Trwa to i trwa. W końcu wchodzimy w strefę względnej ciszy. Prowadzą nas pojedyncze ślady. Myślę sobie Słowacy są cool, też się katują zimą. Jedne ze śladów szybko przybierają formę niedźwiedziej łapy, co nie jest cieszące. Zaczyna się bajka z zapadaniem. Praca rzeźnicka. Co chwilę toniemy w śniegu po pas. Pod nim zresztą ukryte kosówki narażają nas na maximum kontuzji. Tabliczka na przełęczy informowała o 2.30 h zejścia. No to idziemy. Zabawa z zapadkami była tak irytująca, że zdecydowaliśmy się iść potokiem. Płynął sobie dziarsko mniej więcej środkiem doliny, wystarczyło umiejętnie skakać z kamienia na kamień i przy odrobinie szczęścia można było nie umoczyć rzopska. Czas leciał, a siły słabły. Minęły już 3 godziny a my jesteśmy uwięzieni głęboko w górach. Jest nieśmiesznie , zaczął padać śnieg. Około 19.30 trafiamy w lesie na domek chyba należący do Horskiej Sluzby. Jest zamknięty. Ale cień nadziei jest. Ruszamy dalej. Robi się ciemno. Teraz zdychanie jest w pełnej krasie...Śnieg kopny że ja pier..co 3 kroki zapadka. Stuptuty Wisporta fajnie wyglądają w domu. W butach basen. W bani mi się gotuje. Nie wiem jak tam kompan. Co pewien czas instynktownie się zmieniamy, nie chodzi już nawet o bez efektywne przecieranie tych zasp. Ta dolina dociera nas coraz mocniej. Leciutkie zawroty głowy w moim wykonaniu, czyli wychodzi fakt nienapalenia w organizmie kaloriami. Jest 21 i na prawdę rzeźnia. Końca nie widać, a jak dla mnie nasze baterie wysiadły już jakiś czas temu. Jak Lemingi poginamy do przodu. W końcu jakieś światło...Nareszcie! Schodzimy do wioski. Jesteśmy zajechani koncertowo. pierwsza myśl to załapać jakiś nocleg. Byle gdzie. No i idziemy byle gdzie. Pewni swego, mamy przecież wyryte na pyskach, że dzisiejszy dzień to nie był Hotel Plaza. Robimy puk puk i w drzwiach pojawia się młody Słowak. Roztaczam przed nim obraz naszej rozpaczy. Okazuje się że jest to funkcjonariusz ichniej straży granicznej. Od razu nas umoralnia co do kwestii złamanego przez nas prawa. Chyba nas to nie rusza, bo potakujemy mu i ciągniemy swoją śpiewkę o nieszczęściu turysty. Miły pan odstawia nas na pałownię słowacką. Tutaj powiało wschodem. Stukot maszynopisu, powtarzane pytania i w ogóle bajka. Wyglądaliśmy jak ostatnie sieroty, ale gadkę układaliśmy całkiem sprawnie i bez poślizgów więc dostaliśmy herbatkę i położono nas lulu w jednym z pomieszczeń. Naszym przeznaczeniem był deport na przejście Łysa Polana. Mogliśmy więc w nagrzanym pomieszczeniu pośmierdzieć troszku i podsuszyć szmaty. Rano zmieniła się warta na psiarni. Przyszły młode psy i od razu śpiewka o pieniążkach za ubytovaniu i na ucztu. Wydusili z nas zaledwie po 20 zl. Na przejćiu, troche ceregieli i miłe wspomnienie w postaci odcisków palców i zdjęć. Jeszcze tylko trochę płaczu Polskiego pogranicznika, małe oświadczenie i kopa hej do Polska. w Tatrach będziemy jeszcze 2 dni, ale jeśli chodzi o esencję to wyjazd skończył się. Ten text też. Właściciel praw autorskich: Menelo Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kodowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie elektroniczne, fotomechaniczne lub inne w TV, radiu oraz wystąpieniach publicznych tylko za wyłącznym pozwoleniem właściciela praw autorskich Copyright (c) Wydawnictwo Skromność Skład i łamanie: Menelo Redakcja: Menelo Korekta: Menelo Koordynacja: Menelo Projekt okładki: Menelo Autor i wydawca gwarantują rzetelność informacji zawartych w książce, nie odpowiadają jednak za ewentualne straty, zniszczenia i obrażenia cielesne będące skutkiem niewłaściwej lub błędnej ich interpretacji.
W 2003 w marcu przekimałem całkiem wietrzny biwak na szczycie Jarząbczego:)
Z Jarząbczego aż? Myślałem, że bliżej...
Bardzo piękna fotka! Chyba ze Starobociańskiego robiona? Ornak w blasku słońca, w całej krasie. Ech, łza sie w oku kręci...
widok z Jarząbczego na Kominiarski Wierch i Czubik :)
Kominiarski w pelnej krasie ;-)
Co to Kominiarski w dordze z Ornaka?Siwej Przełęczy itd?